Żeby uzmysłowić sobie, jak bardzo skurczył się rynek kapitałowy, wystarczy spojrzeć na statystyki obrotów realizowanych na warszawskiej giełdzie. W ciągu pięciu lat wartość handlu akcjami realizowana przez inwestorów indywidualnych spadła o ponad połowę – z 46 mld zł w pierwszej połowie 2011 r. do 22 mld zł w pierwszej połowie 2016 r.
– Doszło do fundamentalnej zmiany w postrzeganiu ryzyka przez inwestorów indywidualnych. W przeszłości zasada była prosta – jeśli rosły kursy akcji i tym samym stopy zwrotu, to można było w ciemno założyć, że zaraz pojawią się inwestorzy detaliczni. Tymczasem w latach 2012–2013 mieliśmy całkiem pokaźny wzrost notowań w segmencie małych i średnich spółek, a aktywność graczy detalicznych nie wzrosła. Większość z tych, którzy w ogóle zostali na rynku kapitałowym, poszukuje przede wszystkim inwestycji postrzeganych jako relatywnie bezpieczne – ocenia Roland Paszkiewicz, rzecznik CDM Pekao, jednego z największych pod względem liczby klientów brokera na rynku.
Zamiast kupować akcje, inwestorzy indywidualni wybierają na przykład obligacje firm. Pozwalają one zarobić więcej niż 2 proc. (a właśnie tyle graczom detalicznym oferują 2-letnie papiery dłużne sprzedawane przez Ministerstwo Finansów, a jednocześnie klasyfikowane są jako instrumenty bezpieczne). Popularność papierów korporacyjnych daje szansę na zaistnienie mniejszym brokerom, którzy nie byliby w stanie utrzymać się na rynku, gdyby mieli polegać tylko na przychodach z realizowania zleceń klientów. Na przykład niewielkie biuro Banku Polskiej Spółdzielczości chwali się, że w ostatnich kwartałach przeprowadziło 58 niepublicznych ofert obligacji o wartości 38 mln zł. W nieco większych ofertach wyspecjalizował się DM Michael/Stroem. Uplasował 10 emisji o łącznej wartości ponad 200 mln zł. Ten broker w ogóle nie działa na krajowym rynku akcji.
Czynników, które ograniczyły aktywność inwestorów na rynku akcji, wskazać można kilka. Według Michała Wojciechowskiego, wicedyrektora DM BOŚ, podstawowym są niskie stopy zwrotu. – Pamięć szerokiego grona inwestorów jest krótka i sięga rok, góra dwa lata wstecz. A w tym czasie trudno było zarobić na rynku akcji. Badania pokazują, że niechęć do ryzyka maleje, jeśli notowania zaczynają szybko rosnąć – przekonuje Wojciechowski.
Reklama
Ostatnia solidna hossa, która pociągnęła w górę szerokie grono spółek i sprawiła, że poziom notowań na warszawskiej giełdzie był przedmiotem codziennych rozmów, zakończyła się ponad dziewięć lat temu. Gdyby spojrzeć na wykres WIG, głównego warszawskiego indeksu, to łatwo można obronić tezę, że przez ostatnie pięć lat na rynku nic się nie wydarzyło – piątkowe zamknięcie (48,4 tys. pkt) wypadło na zbliżonym poziomie do tego, na jakim WIG znajdował się w 2011 r. Mniejsza zmienność rynku powoduje, że swoją aktywność ograniczają również spekulanci, dla których horyzont inwestycyjny zamyka się w jednej sesji. Niższe wahania kursów oznaczają dla nich mniej okazji do zarobku.
Jako powód niższej aktywności inwestorów detalicznych Roland Paszkiewicz wskazuje także na demografię. – Z ostatnią falą napływu świadomego, szerokiego grona inwestorów, którzy pojawili się na rynku nie tylko po, żeby wziąć udział w dużych ofertach prywatyzacyjnych, mieliśmy do czynienia ponad dekadę temu. Od tego czasu ci ludzie zbliżyli się do emerytury i to w naturalny sposób zmieniło ich nastawienie do ryzyka – uważa rzecznik CDM.
Tę obserwację potwierdza tegoroczne badanie przeprowadzone przez Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych. Wynika z niego, że przeciętny polski inwestor ma 41 lat – to wynik o trzy lata wyższy niż przed rokiem. Już co trzeci gracz detaliczny ma więcej niż 46 lat, jednocześnie kurczy się grupa najmłodszych inwestorów. Wiek poniżej 25 lat zadeklarowało 7 proc. ankietowanych, o 2 pkt proc. mniej niż przed rokiem. Z badania SII wynika również, że coraz większa grupa traktuje giełdowe inwestycje jako lokatę długoterminową. Z punktu widzenia biur maklerskich to także niedobre zjawisko, bo oznacza niższe obroty generowane przez tego rodzaju inwestorów. Innymi słowy – zainteresowanych giełdą jest mniej, a ci, którzy pozostali, rzadziej handlują akcjami.
Dlatego w ostatnich latach liczba brokerów spada (niedawno pojawiły się nieoficjalne informacje, że na zamknięcie domu maklerskiego w Polsce zdecydował się Deutsche Bank),w ramach oszczędności domy maklerskie włączane są w struktury banków. Taką operację w ramach grupy kapitałowej przeprowadziły Bank Zachodni WBK, ING Bank Śląski, a także mBank. To nie znaczy, że konkurencja osłabła, a brokerzy przestali walczyć o tych klientów, którzy wciąż chcą inwestować na giełdzie. W zależności od pozycji na rynku robią to w różny sposób.
– Dla nas najważniejsza jest szerokość oferty. Jesteśmy częścią największego banku na rynku i musimy być w stanie sprostać oczekiwaniom bardzo zróżnicowanej grupy klientów – deklaruje Bożena Kłopotowska, zastępca dyrektora ds. operacyjnych w DM PKO BP.
Z naszej ankiety przeprowadzonej wśród krajowych brokerów wynika, że biura przestały konkurować ze sobą ceną. Standardem jest, że za złożone przez internet zlecenie na rynku akcji zapłacimy 0,39 proc. wartości transakcji, kupno obligacji związane jest najczęściej z opłatą na rzecz brokera w wysokości 0,19 proc. kwoty transakcji. To stawki standardowe.
– Z naszych obserwacji wynika, że obniżanie prowizji nie przekłada się na proporcjonalny wzrost wartości obrotów realizowanych przez inwestorów. Dla najbardziej aktywnej grupy liczy się przede wszystkim funkcjonalność i bezawaryjność platformy transakcyjnej – mówi Michał Wojciechowski z DM BOŚ. Ten broker najbardziej aktywnym klientom dostosowuje panel transakcyjny do ich indywidualnych wymagań.
Pogląd, że klientów nie przyciąga się dziś wysokością prowizji, bo te są już niskie, podziela Roland Paszkiewicz. – Trzeba zaproponować funkcjonalność, której nie mają konkurenci – mówi przedstawiciel CDM. Jego biuro dało klientom możliwość zawierania transakcji na rynkach amerykańskich w ramach tzw. pre-market, czyli przed oficjalnym otwarciem sesji. Dzięki temu klienci CDM mogą zawierać transakcje w USA już od godzin przedpołudniowych, zamiast czekać do 15.30. – Zainteresowanie rynkami zagranicznym ze strony inwestorów indywidualnych z roku na rok szybko rośnie – dodaje Paszkiewicz.
O tym, że to nie wysokością opłat przyciąga się dziś klientów, świadczy przykład DeGiro, internetowego brokera, który w Polsce działa od trzech lat. Holendrzy reklamują się jako najtańszy pośrednik na rynku – za transakcję krajowymi akcjami pobierają złotówkę i 0,08 proc. wartości transakcji. Z zamieszczonego na stronie internetowej firmy porównania wynika, że to opłaty od 60 do ponad 90 proc. niższe niż pobierane przez krajowych brokerów. Firma nie publikuje liczby klientów, ale w informacji z okazji trzeciej rocznicy obecności na krajowym rynku podaje, że w porównaniu do pierwszej połowy 2015 r. liczba klientów w Europie wzrosła o 80 proc., a w Polsce o 25 proc. Według Gerta Holstege’a, dyrektora operacji na Europę Wschodnią, w Polsce firma rozwija się wolniej ze względu na nieuczciwą konkurencję ze strony krajowych brokerów. Ma ona polegać na tym, że Izba Domów Maklerskich odmówiła przyjęcia DeGiro w swoje szeregi. Wejście do organizacji pozwoliłoby Holendrom załatwiać spory z polskimi klientami w sądzie arbitrażowym przy IDM. – Mamy dobrze działający wewnętrzny proces arbitrażowy, oferowanie naszym polskim klientom lokalnego sądu zewnętrznego wzmacnia zaufanie – ocenia Holstege.
Zamiast inwestować na giełdzie, nasze oszczędności wpłacamy do funduszy inwestycyjnych. Na koniec października wartość ich aktywów sięgnęła 265 mld zł i była wyższa niż rok wcześniej o niemal 20 proc. ⒸⓅ
OPINIA
Inwestorzy indywidualni nabici w akcjonariat obywatelski
Ograniczenie aktywności inwestorów indywidualnych na giełdzie to z ich strony racjonalna decyzja. W poprzednich latach do tej grupy inwestorów skierowany był program akcjonariatu obywatelskiego, w ramach którego Skarb Państwa – przy okazji prywatyzacji dużych państwowych firm – starał się promować inwestowanie na giełdzie. Sprzedawane firmy, z racji swojej wielkości i branż, w których działały, być może nie miały przed sobą wielkich perspektyw na zwiększenie skali działania i tym samym zagwarantowania wysokich stóp zwrotu, ale można było liczyć, że kursy ich akcji będą zachowywały się stabilnie. Tej stabilności nie ma – duże państwowe firmy, zamiast koncentrować się na zwiększaniu wartości dla akcjonariuszy, zostały zaangażowane w inwestycje, w których niekoniecznie na pierwszym miejscu są cele biznesowe. Innymi słowy, państwo zawarło z inwestorami indywidualnymi pewną umowę, z której się nie wywiązało.
Drugą kwestią jest rozmontowanie systemu OFE. Pieniądze płynące do funduszy nie tylko zapewniały napływ kapitału na giełdę, ale także ta grupa inwestorów była swoistym punktem odniesienia dla graczy detalicznych. Skoro fundusze emerytalne brały udział w ofertach na rynku publicznym, to za nimi szli także inwestorzy detaliczni. Teraz tego punktu odniesienia już nie ma. Dziś też nikt nie wie, co stanie z tymi aktywami, które w OFE jeszcze zostały. Przez lata fundusze były elementem stabilizującym giełdę, gwarantującym wysoką płynność rynku, co przyciągało inwestorów zagranicznych. Teraz są kolejnym czynnikiem niepewności.
Adam Ruciński doradca inwestycyjny, prezes zarządu BTFG Audit ⒸⓅ
OPINIA
Nadzieja w planie Morawieckiego
Sytuacja domów maklerskich w ostatnich latach regularnie się pogarsza. Główną tego przyczyną jest spadek obrotów, w szczególności jeśli kursy akcji spadają. Brokerzy zarabiają przede wszystkim na tym, że pośredniczą w przekazywaniu zleceń na giełdę, a prowizje naliczane są od wartości obrotów. Jeśli ceny akcji są coraz niższe, to siłą rzeczy zmniejszają się i prowizje brokerów. Drugą kwestią jest brak ofert na rynku pierwotnym – pozyskiwanie kapitału dla spółek i ich wprowadzanie na giełdę również pozwalało brokerom zarobić kilkaset tysięcy czy nawet kilka milionów przy ofertach o wysokiej wartości. To źródło przychodów również zostało ograniczone.
Kolejną kwestią są wysokie koszty regulacyjne. W ostatnich latach na naszym rynku zaczęły obowiązywać unijne regulacje, takie jak rozporządzenie EMIR czy MAR, albo umowa FACTA. Za każdym razem oznaczało to dla biur maklerskich konieczność wprowadzenia modyfikacji swoich systemów informatycznych. Niektórzy brokerzy wydali na ten cel kwoty rzędu 2 mln zł przez ostatnie kilka lat. Obecnie czeka nas implementacja dyrektywy MiFID II. Dyskutujemy z Komisją Nadzoru Finansowego, żeby wprowadzenie tych przepisów uwzględniało fakt, że krajowe biura maklerskie nie powinny mieć takich samych obciążeń jak duże banki inwestycyjne z londyńskiego City, bo ich skala działalności jest zupełnie inna.
Nadzieją na odwrócenie niekorzystnych trendów jest na przykład plan Morawieckiego – jednym z jego elementów jest budowanie długoterminowych oszczędności na podstawie rynku kapitałowego. Z zapowiedzi wynika, że na rynek może napływać nawet kilkanaście miliardów złotych rocznie. To byłaby istotna zmiana na lepsze.
Piotr Sobków wiceprezes Izby Domów MaklerskichⒸⓅ