ikona lupy />
DGP
Po pierwsze – nie Bata, lecz Baťa (w czeskiej wymowie coś pomiędzy „batia” a „bacia”); „Bata” to uproszczona pisownia dla zagranicznego klienta, żeby po prostu kupował, a nie skupiał się na sprawach nieistotnych. To także symbol pragmatyzmu najsłynniejszej firmy wywodzącej się z naszej części Europy, obuwniczego imperium: dla dobrego biznesu warto poświęcić drogą sercu diakrytykę i prawidłową wymowę nazwiska ojca założyciela.
Po drugie – Baťa nie był jeden, Baťów było trzech. Trzech kluczowych Baťów w dziejach firmy. A zatem: Tomáš Baťa (1876–1932), wrażliwy społecznie geniusz kapitalistycznej przedsiębiorczości, budowniczy przemysłowego giganta, człowiek z misją i wizją. Następnie: Jan Antonín Baťa (1898–1965), przyrodni brat i następca Tomáša na stanowisku szefa koncernu, facet o wielkich aspiracjach i trudnym charakterze, serdecznie naiwny w swoich szerokich gestach i próbach naprawy świata, przez co skończył – przynajmniej we własnym mniemaniu – oszukany przez wszystkich. I wreszcie: Tomáš Baťa junior (1914–2008), utalentowany biznesmen, który podniósł firmę z gruzów po II wojnie światowej i komunistycznej nacjonalizacji, a potem przez 40 lat, umiejętnie i elastycznie, dowodził nią z Kanady; natomiast w oczach swego wuja Jana – łajdak, który wykorzystał jego słabość, by za pomocą sztuczek prawnych przejąć koncern od prawowitego właściciela.
Wszyscy trzej byli, rzecz jasna, morawskimi szewcami. Odpowiednio w siódmym i ósmym pokoleniu.
Reklama
W Czechach pamięta się o pierwszym – ma praktycznie status świeckiego świętego, a nawet uczelnię, która nieustająco zajmuje się badaniem jego dorobku (mowa o powołanym w 2001 r. Uniwersytecie Tomáša Baťi w Zlínie, w którym narodził się baťowski biznes i który jest architektonicznie produktem tego biznesu, idealnym, wcielonym w życie projektem przemysłowego miasta epoki modernizmu).
O trzecim pamięta się o tyle, że był w zasadzie niemal pierwszym (nie tylko ze względu na fizyczne podobieństwo): kiedy po aksamitnej rewolucji 1989 r. Tomáš Baťa junior przyjechał wreszcie do Pragi, a potem do Zlína – ów wciąż jeszcze był z komunistycznego nadania Gottwaldovem (pamiątka po pierwszym prezydencie czerwonej Czechosłowacji, Klemencie Gottwaldzie, ponurym alkoholiku i syfilityku) – Czesi, nieskłonni raczej do metafizycznych uniesień, odnosili niesamowite wrażenie, że to ojciec, niczym duch opatrznościowy, zjawił się, by pobłogosławić świeżo odrodzoną republikę.
Natomiast o drugim się nie pamięta. A jeśli nawet – to pamięta się źle.
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP