Im więcej jeżdżę samochodami, tym częściej dochodzę do wniosku, że ich marki i modele mają wiele wspólnego z kulturą, kuchnią, charakterem mieszkańców krajów, z których się wywodzą. Są ich ruchomym odzwierciedleniem.
Weźmy Niemców. Słyną ze zdyscyplinowania, dokładności i nie rzucają słów na wiatr. Można im ufać. I dokładnie takie same są ich samochody. Kiedy w nie wsiadacie i zaczynacie jechać, po prostu nie macie się do czego przyczepić. Ostatnio miałem okazję spędzić kilka dni z volkswagenem polo i T-crossem i z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nie znalazłem w nich żadnej poważniejszej wady. Są jak solidny kawał schabowego z ziemniakami i zasmażaną kapustą – po czymś takim nie da się wstać od stołu głodnym. Innymi słowy, niemieckie wozy sprawiają, że przeciętny kierowca czuje się w pełni nasycony. Nie należy jednak w tym wypadku mylić nasycenia z zadowoleniem i radością. Bo jeśli o nie chodzi, to niemieckie wozy dają tyle radości, co kolonoskopia. I tyle zadowolenia, co nakrycie żony z najlepszym kumplem.
Zupełnie inaczej sprawy przedstawiają się z Francuzami. Ci lubią później zaczynać pracę, po to by ją wcześniej skończyć, a następnie dobrze bawić się ze znajomymi w jakiejś modnej restauracji, wypijając hektolitry wina. Następnego ranka, czyli de facto w południe, wracają do fabryki i zaczynają projektować i montować peugeoty, citroeny i renault. Jako że są jeszcze na lekkim rauszu i mają artystyczne dusze, puszczają wodze fantazji. Efektem tego są dzieła sztuki – deski rozdzielcze o finezyjnych kształtach i nadwozia przywodzące na myśl sceny z filmów erotycznych (peugeot RCZ zamiast dachu miał pupę Brigitte Bardot!). Francuski wóz jest jak francuska kobieta – nie musi umieć prasować, gotować i czytać książek. Grunt, żeby pachniał Chanelem, chodził w Diorze i źle się prowadził. Rozumiecie, co mam na myśli?
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP