Piątek, 27 listopada, godz. 17, dżdżysta pogoda, jeden z warszawskich hoteli uważanych za ekskluzywny, obowiązują obostrzenia pandemiczne. W takich warunkach odbyło się walne zgromadzenie czołowej polskiej firmy HR – Work Service – które rozpaliło do czerwoności akcjonariuszy. Spotkanie zaczęło się od kilkunastominutowego sporu o to, czy na sali może być obecny dziennikarz DGP. Większościowy akcjonariusz – wbrew zasadom „Dobrych Praktyk Spółek Notowanych na Giełdzie Papierów Wartościowych” (to oficjalny dokument giełdy) – chciał to uniemożliwić. Oficjalny powód zakazu wstępu: „Obecność dziennikarza mogłaby zakłócić spokojne prowadzenie obrad”. Jako że akcjonariuszom mniejszościowym zależało na tym, by sporowi przyglądał się przedstawiciel mediów, prawniczka jednego z nich zaproponowała, by ustanowić któregoś z nas pełnomocnikiem. Takiej osoby z sali, w której odbywa się walne, wyprosić już nie wolno. Po tej deklaracji reprezentant inwestora stwierdził, że dziennikarz może być na sali, „by nie powodować niepotrzebnie niespokojnego prowadzenia obrad”.
Dlaczego renomowana spółka nie chciała obecności dziennikarza na walnym zgromadzeniu? Bo – jak uważają mniejszościowi akcjonariusze – planowała działania, którymi zdecydowanie nie chciała się chwalić.

Spółka na krawędzi

Work Service ma burzliwą historię. Spółka powstała w 1999 r. W połowie pierwszej dekady XXI wieku była uważana za jedną z najbardziej perspektywicznych firm HR w Europie. Solidny kryzys – najpierw wizerunkowy, a potem finansowy – przyszedł po tym, gdy okazało się, że zawarła umowę z Agencją Rozwoju Przemysłu. Kłopot w tym, że Tomasz Misiak, twórca i wieloletni członek zarządu spółki, był wówczas senatorem i przewodniczącym senackiej Komisji Gospodarki Narodowej. Uznano, że załatwił swojej firmie kontrakt. I choć późniejsze dochodzenie nie ujawniło żadnych nieprawidłowości przy zawarciu umowy, to polityczna kariera Misiaka się załamała.
Reklama
Kilka lat później zaczął się załamywać biznes. W ostatnich latach wiele wskazywało na to, że spółka padnie. Po kursie rzędu 20 zł za akcję zostało wspomnienie. W listopadzie 2019 r. za jeden walor płacono raptem 50 gr. Zadłużenie rosło, o płynności finansowej można było pomarzyć.
Przestój na rynku pracy spowodowany pandemią koronawirusa przysporzył kolejnych kłopotów. W spółce pozostał jednak spory majątek do spieniężenia. Była też marka – firma chwali się, że pomaga znaleźć pracę 300 tys. osób rocznie oraz współpracuje m.in. z Samsungiem, Volkswagenem, Amiką czy Carlsbergiem.
Zwrot akcji nastąpił w sierpniu 2020 r. Wówczas w Work Service zainwestowała duża międzynarodowa korporacja GI Group działająca w 57 krajach Europy, Afryki, Azji i Ameryki. Przejęła ona (a dokładniej spółka zależna GI International) trochę ponad 50 proc. udziałów i wprost wskazała, że ma ochotę na więcej. Właśnie o to „więcej” rozgorzał teraz spór.
– Nowy inwestor wraz z zarządem spółki podjęli działania, które mogą doprowadzić do utraty 15–30 mln zł przez drobnych akcjonariuszy, którzy posiadają prawie połowę akcji. Ja też się do nich zaliczam, bo mam obecnie ok. 3 proc. walorów. To działania szokujące, zwłaszcza w obliczu tego, jak dużym zaufaniem akcjonariat obdarzył spółkę w czasie kryzysu spowodowanego pandemią – mówi Tomasz Misiak.
– Na podstawie umowy finansowania zawartej z grupą GI możemy otrzymać do 210 mln zł pożyczek. Do tej pory spółka otrzymała od grupy GI już około 60 mln zł łącznie z tytułu umów finansowania pomostowego i umowy finansowania. Inwestor wywiązuje się ze złożonych obietnic, nasza współpraca układa się bardzo dobrze, a sytuacja finansowa Work Service znacząco się dzięki temu poprawiła. Musimy również wywiązać się ze zobowiązań, jakie Work Service złożył inwestorowi – ripostuje Iwona Szmitkowska, wiceprezes zarządu Work Service.
Treść całego artykułu można przeczytać w weekendowym Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.