Sprawa została przebadana do końca. Bydło może przetworzyć na energię nie tylko trawę (i uzyskane z niej siano), ale też mnóstwo innych roślin. Krowy przeżyłyby nawet na drewnie, a to dzięki swoim przedżołądkom i żołądkom oraz ich beztlenowemu środowisku, w którym działają enzymy rozkładające celulozę, skrobię i cukry, dając w efekcie mleko i mięso na steki.

Niestety, pojawia się też produkt uboczny o przykrym zapachu. To metan, który powstaje podczas trawienia pożywienia i wspomaga cały proces, ale musi zostać wydalony, żeby zwierzę nie pękło. Krowa zamienia na metanowe „spaliny” do 12 proc. energii pobieranej w postaci paszy. W zależności od intensywności hodowli, pojedyncza sztuka wydala od 70 do 120 kg metanu rocznie. Mamy na świecie ok. 1,4 mld sztuk bydła, więc zrodził się poważny problem środowiskowo-klimatyczny. Jest tym poważniejszy, że potencjał ocieplania atmosfery przez metan jest 80 razy większy od efektu cieplarnianego powodowanego przez CO2. Na szczęście metan działa i szkodzi krócej, bo po około 10 latach rozpada się, tworząc m.in. CO2.

Gdyby chodziło o liczby i proporcje sprzed kilkuset lat, nie byłoby sprawy. Krowy zjadają rośliny, a rośliny rosną w wyniku fotosyntezy CO2 i wody, więc w dłuższym czasie obieg jest z grubsza zamknięty. Jednak coś, co działało w miarę dobrze, gdy na Ziemi żyło jeden, dwa miliardy ludzi, z czego znakomita większość nie piła mleka i nie jadła mięsa, dziś – w połączeniu z innymi czynnikami – zmieniło się w mechanizm dewastacji.

W związku z potrzebą produkcji żywności zagrabiliśmy naturze mnóstwo ziemi. W okolicach 1800 r. w użytkowaniu rolniczym było na całym świecie około 1,35 mld hektarów. Teraz jest to około 5 mld ha. Obróbka ziemi wzrasta wolniej niż przybywa ludzi, ale to słaba pociecha dla środowiska, bowiem naturę wspieramy w rolnictwie trującą chemią.

Reklama

W państwach o rolnictwie na najwyższym poziomie technologicznym, takich jak m.in. USA, pogłowie bydła spadło wprawdzie w porównaniu z kilkoma dekadami wstecz, lecz konsumpcja wołowiny tam nie ucierpiała, bo szybszy jest „cykl produkcyjny”. Bydło jest trzymane w zagrodach, nie na pastwiskach, więc ma niemal zero ruchu. Dodać do tego wydajne pasze, lepszą opiekę weterynaryjną i cykl hodowlany ulega znacznemu przyspieszeniu – w ciągu roku z tej samej obory można mieć więcej antrykotów, polędwic i mostków. Przemysłowa hodowla nie ma nic wspólnego z dobrostanem zwierząt, ale ten aspekt zaczyna nabierać jakiegoś znaczenia dopiero teraz w połączeniu z kwestią klimatyczną.

W perspektywie co najmniej dwóch dekad nadzieje na choćby tylko relatywne zmniejszenie spożycia mięsa w skali globalnej wydają się płonne. Ludności świata stale przybywa, a 3/4 z niej je mięso rzadko lub prawie nigdy, choć wraz z widoczną poprawą bytu ma na nie coraz większą ochotę. Smakosze z Ameryki i Europy pochłaniać i jeść mięsa po dobroci nie przestaną, takie mam przeczucie, a apele, żeby mieszkańcy Azji i Afryki jedli tylko ryż i maniok z dodatkiem prosa od święta są równie nierealne, co głęboko nieetyczne.

Dość żywe reakcje budzą od kilku lat doniesienia o tzw. sztucznym mięsie. Jedni starają się znaleźć metodę wytwarzania „mięsa” z roślin. I ich starania są zachęcające, ale to nadal marmolada z brukwi, a nie coś łakomego na grilla lub do rondla. To samo jest z „hodowaniem” mięsa dzięki namnażaniu w aparaturze komórek zwierzęcych, nad czym pracują inni. I w tym przypadku widać wprawdzie zauważalny postęp, ale droga do pełnego sukcesu jest chyba jeszcze bardzo długa. Również, jeśli wziąć pod uwagę problem trawienno-energetyczny, od którego zaczęliśmy.

Nie ma doniesień, jaki jest bilans energetyczno-klimatyczny hodowli zwierząt w porównaniu z „mięsem roślinnym” lub z probówki, ale wydaje się, że dziś krowy z obór i świnie z chlewów wygrałyby jednak w cuglach. Na obecnym etapie, pod względem środowiskowo-klimatycznym mięso z bioreaktorów to zatem zamiana siekierki na kijek. A kiedy z tego drugiego zrobi się toporek? No, kto zna odpowiedź?

O optymizm trudno także z powodu ogromnego rozdrobnienia działalności rolniczej. Z pracy na roli utrzymuje się około 2 miliardów ludzi, czyli ponad 1/4 ludności świata. Aż trzy czwarte gospodarstw ma powierzchnię do 2 hektarów, czyli trzech boisk piłkarskich. Zarządzanie takim galimatiasem na zasadzie, że ten tam gospodarz z wioski koło Śremu przestaje hodować bydło mięsne i przestawia się na sałatę wydaje się niemożliwe. Zwłaszcza w wymiarze globalnym, a problem ze źródłami gazów cieplarnianych, w tym krowim metanem, lokalny przecież nie jest.

Ale opuszczanie rąk to też żadne wyjście. Bardziej na zasadzie pozostawienia świadectwa dzisiejszych sposobów rozumowania niż wiary, że za 30 lat spełnią się te przewidywania, kilka zdań nt. opracowania firmy McKinsey z kwietnia 2020 r. (Agriculture and climate change). Przedstawia się w nim możliwości zmniejszenia emisji związanych z rolnictwem w ciągu nadchodzących trzech dekad, oceniając, że są spore.

Podawanie liczb i szczegółów jest bez sensu, niech zajmują się nimi eksperci. Laikom powinna wystarczyć informacja, że najwięcej korzyści pod względem ograniczania CO2 i jego cieplarnianych odpowiedników, w tym metanu, powinno dać stosowanie w rolnictwie zero-emisyjnych maszyn i urządzeń, np. zasilanych prądem z baterii czy wodorem, albo czymś jeszcze innym, co dziś nie przychodzi nam jednak do głowy. To kosztowna droga, ale z punktu widzenia interesu ogólnego lepiej wydawać pieniądze na takie przedsięwzięcia niż na zbytki, np. na coroczną wymianę smartfonów na nowsze modele.

Wielki potencjał ma tkwić w wykorzystaniu osiągnięć genetyki, co w dodatku, w porównaniu z rewolucją w parku maszynowym, jest praktycznie bezkosztowe w tym znaczeniu, że i tak stale są prowadzone i finansowane badania naukowe. Oto przykład. W ramach projektu międzynarodowego pn. RuminOmics (rumen to po angielsku pierwszy przedżołądek przeżuwaczy, po polsku – żwacz) naukowcy z uniwersytetu w Adelajdzie zauważyli, że kod genetyczny pojedynczej krowy wpływa na skład mikroorganizmów w jej żwaczu, a tym samym na ilość wytwarzanego metanu. Wysiłek zmierza zatem w kierunku wyselekcjonowania bydła o optymalnym kodzie genetycznym z punktu widzenia wydzielania metanu bez konsekwencji dla wydajności mlecznej i mięsnej oraz odporności zmodyfikowanych zwierząt na choroby. Dodatkową zachętą do podążania w tym kierunku jest odkrycie współzależności między krowim mikrobiomem a ich mlecznością. Korelacja ta nie jest wprawdzie specjalnie wysoka, ale jest zauważalna.

Szwajcarzy badają natomiast z powodzeniem dodawanie do paszy dla bydła przetwarzanego na tajemny sposób czosnku, a właściwie allicyny, czyli związku nadającemu czosnkowi jego charakterystyczny zapach. Do sporządzania mikstury dodaje się także cytrusy i inne ingredienty. Firma i substancja mają ciekawą nazwę mootral, gdzie moo – to polskie muuu – czyli gadanie krowy, a tral to końcówka słowa neutral. Nazwa nazwą, a chodzi o to, że mootral zabija część bakterii wytwarzających metan, a nie szkodzi tym trawiennym. W zależności od miejsca dokonywanych badań skuteczność mootralu w zmniejszaniu produkcji metanu przez bydło wynosi od około 20 do nawet ponad 50 proc. Co ciekawe, ubocznym efektem podawania tego suplementu diety jest wzrost wydajności mlecznej. Badacze nie są pewni tego wniosku, ale podejrzewają, że krowy mniej walczące z gazami wykorzystują zaoszczędzoną energię na wytwarzanie dodatkowych ilości mleka. Nie ma oczywiście gwarancji, że coś, co sprawdza się w badaniach, przejdzie próby na masową skalę. Ale niech pracują i badają.

Kolejne dobrze rokujące przedsięwzięcia dotyczą usprawnień w monitorowaniu zdrowia i w zapobieganiu chorobom zwierząt hodowlanych oraz optymalizacji składu ich pożywienia, także w wyniku stosowania najróżniejszych dodatków, o czym właśnie była mowa.

Negatywny wpływ rolnictwa na środowisko daje się ograniczać także na niespodziewane sposoby. Ponieważ ogrzana ciepłą wodą gleba to idealne środowisko dla bakterii wytwarzających metan, korzyści ekologiczne znacznych rozmiarów mogłoby przynieść ulepszenie nawożenia upraw ryżu.

Szacuje się, że w skali globalnej zużywa się niepotrzebnie aż 25 mln ton nawozów azotowych o przybliżonej wartości około 13 mld dolarów. Co istotne, ich wytwarzanie rozpoczyna się od pozyskania wodoru z gazu ziemnego. Wśród najlepiej rokujących metod jest więc także zmniejszenie nadmiernego zużycia nawozów azotowych, zwłaszcza w Chinach i Indiach. Dobre rezultaty daje wdrażanie kontrolowanego wydzielania dawek nawozu zamiast rozsiewania ich po polach z naddatkiem, ponieważ pola obsypywane nawozami bez umiaru są jak bardzo mocno przesolona zupa. Istotne korzyści środowiskowe daje także płytka orka i jej ograniczanie.

Wszystkie te nowości bledną w zestawieniu z rosnącym apetytem ludzkości. Poza tym wielka jej część jada jeszcze z miski, lecz wolałaby prawdziwą zastawę i duży komplet sztućców na różne i liczne dania, w tym mięsne. Mięso sztuczne, ale równie smaczne jak prawdziwe, a do tego wytwarzane na masową skalę, to rozwiązanie tak dziś realne, jak zaludnianie Marsa.

Z drugiej strony perspektywa udaru słonecznego i jeszcze gorszych konsekwencji z powodu apetytu na steki i żeberka nie świadczy o determinacji w sprawie zachowania naszego gatunku. Na 1 kg białka statystyczna krowa „produkuje” około 46 kg ekwiwalentów CO2. Na drugim miejscu są owce – prawie 36 kg na 1 kg białka. Pozostałe zwierzęta są znacznie mniej groźne dla atmosfery. W przypadku wieprzowiny ten sam wskaźnik dochodzi do 6 kg CO2, a dla drobiu ledwo przekracza 5 kg CO2. Jajka to 3,6 kg CO2, a pszenica zaledwie 200 gramów na 1 kg białka. Najprostszy wniosek to konieczność zmiany diety. Wniosek przedni, ale wyłącznie na zasadzie NIMBY (not in my backyard), czyli wszędzie, byle nie u mnie.

Jedna z ważniejszych dróg prowadzi zatem w kierunku dużego ograniczenia spożycia tzw. mięsa czerwonego w najbogatszych krajach świata. Jak to zrobić, żeby nie było z tego krzyku? Nie wiem. Ale są zapewne tacy, którzy wiedzą lub mają w tej sprawie jakieś rozumne domysły.

Optymiści klimatyczno-środowiskowi wywodzą się dziś głównie spośród tzw. myślicieli życzeniowych (ang. wishful thinkers), a to kolejny powód do pesymizmu. W naukę trzeba wierzyć, ale nie sypie ona rozwiązaniami wielkich problemów z rękawa, jak na zamówienie.

Tymczasem ludność świata ciągle rośnie. W 2050 r., który jest pułapem strategicznym mnóstwa programów ekologicznych, liczba ludzi na świecie wyniesie 10 mld, ponad trzy razy więcej niż 100 lat wcześniej. Co istotne, moc oddziaływania każdego mieszkańca, czyli siła niszczenia otoczenia jaką każdy z nas dysponuje, jest obecnie wiele razy mocniejsza niż naszych dziadków czy pradziadków.

Mieszkańcy Azji i Afryki będą chcieli żyć i jeść więcej i lepiej. Wzrośnie zapotrzebowanie na energię pierwotną i przetworzoną żywność, w tym na mięso. Z myślą o własnym bezpieczeństwie żywnościowym państwa bogate będą sprzyjać intensyfikacji rodzimej produkcji żywności. Nawet jeśli będą to głównie zboża, warzywa i owoce, to rachunek energetyczno-ekologiczny będzie nadmiarowy.

W tzw. zrównoważonym podejściu ujawniają się konflikty, najczęściej ostre. Przywołane wyżej propozycje w rodzaju płytkiej i mniej intensywnej orki, zmniejszania zużycia nawozów sztucznych i środków chemicznej ochrony roślin prowadzą do zmniejszenia wydajności, a w perspektywie kolejnego skoku ludnościowego, mogą zmusić do przekształcenia kolejnych połaci natury w pola uprawne. Rolnicy będą zmuszeni do pracy za mniej. Zadowoleni nie będą. The New York Times podawał, że w 2019 r. samobójstwa popełniło w Indiach ponad 10 tys. rolników i pracowników rolnych. Boston Consulting Group przypomina zaś, że przez 10 lat w okresie 2007-2016 w Niemczech zlikwidowano 15 proc. gospodarstw rolnych. Na wskaźnik ten można patrzeć także pod kątem negatywnego wpływu wielkotowarowych gospodarstw rolnych na środowisko, a trzeba pamiętać, że w interesie politycznym są niskie ceny żywności, zwłaszcza dla miliardów ludzi dziś niedojadających.

Niezły znak dla przyszłości w kontekście emisji gazów cieplarnianych związanej z hodowlą pochodzi z Indii. Indie wygrają zapewne wyścig z Chinami o pozycję najludniejszego kraju świata, a na wielkich obszarach tego państwa krowy to stworzenia święte i nietykalne, zaś ludność to głównie wegetarianie. Wegetariańskim stanem jest zwłaszcza Pendżab, na takiej diecie żyje w nim niemal 80 proc. mieszkańców. W latach 1994-2012 spośród wszystkich tamtejszych 29 stanów tylko w trzech zakres wegetarianizmu miał spaść o więcej niż 10 proc. Może zatem zachęty imigracyjne i ulgi podatkowe dla indyjskiej i w ogóle wegetariańskiej kuchni w Europie? Napisałem to pół żartem, ale żart polega na tym, że przecież zwalczam ulgi podatkowe.

Gdzie się nie obrócić, tam przykre paradoksy i dobre chęci zapętlone w sieci „ale, jednak, z drugiej strony”. Nie śmiałbym powiedzieć tego w Afryce, Azji i wielu rejonach Ameryki Łacińskiej, ale u nas powtórzę, że w obliczu tylu problemów pozostaje posłuchać mądrej mamy, która zwykła mówić kiedyś, nie jedz tyle.

Jan Cipiur, dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii.