Pakt fiskalny, jak każdy bat, który wisi nad premierem, mający powstrzymać rząd przed zadłużaniem się, jest słuszny. Nie ma się co jednak oszukiwać, nie jest on odpowiedzią na problemy strefy euro. Zdecydowana większość członków Eurolandu nie spełnia założeń paktu dotyczących limitu zadłużenia. Nie spełnia ich ani jedno z państw, z myślą o których był on podpisany – a zatem państw w opałach. Wyjaśnieniem tej zawiłości ma być to, że pakt nie dotyczy obecnego kryzysu, lecz broni przed przyszłym. Ale kary nakładane za nadmierny deficyt w wysokości maksymalnie 0,1 proc. PKB? Co ma powstrzymać rządzących, by zamiast ustalić deficyt na 5 proc. PKB, zadłużyć na 5,1 proc.? Problem z nieodpowiedzialnymi premierami (trochę ich chyba jest, inaczej tyle państw UE nie leżałoby na łopatkach) polega na tym, że wpędzają kraj w długi, z góry zakładając, że spłacą je ich następcy. Co miałoby ich powstrzymać przed pożyczeniem jeszcze paru miliardów na spłatę kar?

Jednym z głównych problemów Eurolandu jest możliwość zadłużania się ponad miarę i przerzucania odpowiedzialności na resztę krajów strefy. Na ten mechanizm pozwala sam strażnik euro – EBC. Nie doczekaliśmy się jednak rozwiązania problemu, a raptem pozornego kroku mającego podnieść morale społeczeństwa przekonywanego, że rządzący coś robią.

Udział Polski w tej grze jest zatem bez znaczenia. Wbrew pozorom Unia nie debatuje nad przyczynami kryzysu. Wciąż milczy, co zrobić z takimi państwami jak Hiszpania czy Irlandia, które mimo że nie były w połowie tak zadłużone w relacji do PKB jak Grecja, są jednymi z najbardziej zagrożonych bankructwem. Jak je wyratować? EBC stosuje wciąż te same, zgrane, keynesowskie chwyty – tyle że nazywa je coraz efektowniej. I co w takim towarzystwie Polska miałaby ugrać? Moglibyśmy siedzieć i ładnie się uśmiechać – Donald Tusk jest w tym świetny, Nicolas Sarkozy też nie najgorszy, nie mówiąc o mistrzach z Grecji, ale Unia potrzebuje czegoś innego niż pojedynku na miny.