Tendencje są niepokojące. Gigant doradczy Ernst & Young, który od dwunastu lat bada nastawienie biznesu do uczciwości, ostrzega: nieznośnie przeciągający się kryzys nadwyręża standardy etyczne w światowym biznesie. O ile jeszcze rok temu tylko 9 proc. respondentów przyznawało się, że są gotowi przekazywać korzyści pieniężne w zamian za nowe zamówienia, to teraz jest ich już 15 proc.

Z kolei 5 proc. badanych dyrektorów mówi otwarcie, że jest w stanie zmanipulować wyniki finansowe swojej firmy, byleby wyglądała lepiej w oczach rynków. Rok temu takich odpowiedzi było o połowę mniej. Jak na badanie polegające na tym, że jego uczestnik musi się przyznać do działań niezgodnych z prawem i dobrymi obyczajami, to wyniki już całkiem wysokie. Przeprowadzany w 43 krajach świata sondaż jest oczywiście bardzo przekrojowy i wrzuca do jednego worka kraje rozwinięte i wschodzące. Niemniej jego wynik jest jednoznaczny: w gospodarce uczciwość potaniała. Nie trzeba się zresztą opierać na samych tylko liczbach.

Amerykańskie afery księgowe Enronu czy WorldComu są już legendarne. Rok 2008 przyniósł takie kwiatki jak krach piramidy finansowej Bernarda Madoffa (bagatela, 65 mld dol.). Niemcy posłali za kratki działającego na szkodę swoich klientów i mocodawców członka zarządu banku BayernLB Gerharda Gribkowsky’ego. A u nas z kolei runął miraż Amber Gold, a wraz z nim zniknęły oszczędności kilku tysięcy osób. Sprawa nie dotyczy zresztą tylko przekrętów finansowych.

Znakiem czasów jest również coraz częstsze odkrywanie oszustw związanych z deklarowanym wykształceniem. W Niemczech doktorat (z powodu dowiedzionego plagiatu) straciła wschodząca gwiazda chadecji, minister obrony Karl Theodor zu Guttenberg. Podobne zarzuty zmusiły do ustąpienia prezydenta Węgier Pala Schmitta i wstrząsnęły pozycją premiera Rumunii Victora Ponty. Nie inaczej jest w biznesie. Mataczenie w sprawie wykształcenia doprowadziło niedawno do dymisji szefa internetowego giganta Yahoo! Scotta Thompsona. Trudno jednak przebić to, co wydarzyło się dwa lata temu w Wielkiej Brytanii.

Reklama

Brytyjska telewizja BSkyB pozwała wówczas do sądu firmę Electronic Data Services (EDS), która miała sprzedać jej niedopracowane i nierealistyczne ekspertyzy dotyczące software’u. Gwoździem do trumny niesolidnego podwykonawcy okazał się dyplom MBA jego dyrektora Joe Gallowaya. Adwokat BSkyB najpierw kazał mu długo i ze szczegółami opowiadać, jak zdobywa się zaszczytny biznesowy certyfikat na tak egzotycznej uczelni jak Concordia University na... Wyspach Dziewiczych. Menedżer faktycznie z przekonaniem mówił o długich godzinach ślęczenia nad książkami, tygodniach mozolnych wykładów i ćwiczeń. Kilka dni później prawnik BSkyB pojawił się na sali rozpraw w towarzystwie swojego sznaucerka wabiącego się Lulu. Pies niósł w zębach swój,świeżo wystawiony przez Concordia University dyplom MBA. Okazało się, że Lulu dostał nawet lepszą ocenę końcową niż menedżer Galloway. Sąd natychmiast przyznał BSkyB 320 mln dol. odszkodowania za niefachową ekspertyzę ze strony EDS.

Cytryny zamiast wiśni

To tylko garść najbardziej głośnych i widowiskowych oszustw ujawnionych w ostatnich latach. Należy o nich jednak pomyśleć jak o czubku góry lodowej. Tworzą ją grzeszki small biznesu (zatrudnianie na czarno, ukrywanie dochodów, omijanie niekorzystnych przepisów), oszustwa średniaków (fałszywe przeceny w domach towarowych, niewywiązywanie się z umów wobec bezradnego klienta, niepłacenie za nadgodziny) po warte grube miliony przekręty wielkich korporacji (oszczędzanie na procedurach due dilligence, zawyżone wyceny przedsiębiorstwa, ukrywanie długów). Góra to w sumie niemała. I nie będzie przesady w twierdzeniu, że na tej górze lodowej rozbiła się już niejedna gospodarka.

– Oszustwo podminowuje zaufanie, czyli fundament życia społecznego. Bo problem w tym, że zaufania nie można kupić za pieniądze, to nie towar. Jego brak jest zaś kosztowny. Przy braku zaufania trzeba się na różne sposoby zabezpieczać i ubezpieczać, inwestować ograniczone zasoby, jak czas i energia. Wszystko to sprawia, że w kraju o niskim poziomie zaufania interesy robi się trudniej i mozolniej – mówi DGP Wojciech Gasparski, dyrektor Centrum Etyki Biznesu Akademii im. Leona Koźmińskiego w Warszawie.

Bardzo dobrze pokazał to swego czasu sławny amerykański ekonomista George Akerlof. W 1970 r. 30-letni wówczas doktor (dziś noblista) napisał pracę pod frywolnym jak na ekonomię tytułem „O rynku cytryn”. Nie chodziło tu jednak o owoce, lecz o samochody. Bo „lemon” to w USA kolokwialny sposób na określenie używanego auta, które – choć wygląda dobrze – ma niewidoczny dla kupującego defekt. W języku polskim najbliższym zamiennikiem byłby pewnie „kot w worku”.

Akerlof powiada więc, że gdy kupujesz używane auto, twoje szanse na odróżnienie cytryny od wisienki (to z kolei synonim auta sprawnego) są minimalne. Nie każdy ma przecież szwagra mechanika. Wiedzą o tym potencjalni kupcy i dlatego ceny używanych samochodów są generalnie dość niskie w porównaniu z autami nowymi. Efekt jest taki, że właściciele wisienek nawet nie próbują ich sprzedać na wolnym rynku – każda cena, którą zdołają uzyskać, będzie przecież poniżej ich oczekiwań. Ale to jeszcze bardziej pogłębia problem, bo na rynku zostaje jeszcze więcej cytryn. Zainteresowani jeszcze bardziej obniżają więc swoją gotowość do kupna, ceny spadają, więc wisienek jest jeszcze mniej. I tak dalej. Trudno o bardziej dosadny przykład, jak brak zaufania do kontrahenta i obawa przed wyjściem na frajera psuje rynek i doprowadza do tego, że towar gorszy wypiera z rynku lepszy.

Cynicy (których w biznesie niemało) próbują przekonywać, że tak zawsze było, jest i będzie. Nie wszyscy podzielają jednak tę argumentację. W 2006 r. Rakesh Khurana z Harvard Business School w głośnym tekście pokazał, że problemy z moralnością w biznesie wcale nie są stare jak świat. Jego zdaniem można wskazać nie tylko winnego, lecz także moment, w którym oszustwo weszło na dobre do gospodarczego obiegu. Wszystko zaczęło się w czasie spowolnienia gospodarczego lat 70. Amerykańskie firmy bardzo się wówczas przestraszyły, że nie będą już więcej w stanie konkurować na globalnych rynkach. W ogniu krytyki znalazła się wówczas zwłaszcza amerykańska kadra menedżerska, której zarzucono skostnienie i brak świeżości.

– „Do tamtej pory była ona stawiana na równi z innymi zawodami zaufania publicznego, takimi jak lekarze czy prawnicy. Oni sami postrzegali siebie jako oświeconą elitę, która ma być tarczą przeciwko nastawionej tylko na zysk klasie inwestorów” – pisał Khurana.

Do głosu zaczęli wówczas dochodzić menedżerowie nowego typu: bezwzględni, pozbawieni moralnych skrupułów i realizujący tylko i wyłącznie wąsko pojęty interes swoich akcjonariuszy. Intelektualną podbudową tej zmiany była koncepcja homo economicusa, człowieka ekonomicznego kierującego się jedynie własnym partykularnym interesem. Ten model myślenia o interesach zdominował ostatnie ćwierć wieku w całym zachodnim biznesie. Poczynił też ogromne spustoszenia na uczelniach ekonomicznych, gdzie do dziś regularnie większość studentów odpowiada, że oszustwo jest dopuszczalną formą robienia interesów.

Bojkotować nieuczciwych

Najsmutniejsze jednak zdaniem Khurany jest to, że gotowy na wszystko (w tym również na oszustwo) człowiek ekonomiczny wcale nie jest tak skuteczny, jak się wydaje jego wyznawcom. – „Homo economicus to socjopata. Wyobraźmy sobie, że nasz współpracownik albo biznesowy partner zawsze i bezwzględnie dba tylko o swój interes. Kto chciałby w ogóle wchodzić w relację ekonomiczną z takim indywiduum” – szydził Khurana.

Przypomniał George’a Akerlofa (tego od rynku cytryn), który dowodził, że gospodarka opiera się w dużej mierze na wymianie „podarunków”. Pracodawca daje pracownikowi nagrodę lub pochwałę, a dostawca owoców kilka dodatkowych jabłek na poczet przyszłej współpracy. Wszystko to w celu budowania dobrej relacji, z nadzieją, że druga strona odwdzięczy się większym zaangażowaniem czy wiernością wobec biznesowego partnera. W tym świecie oszustwo jest jak huragan, po którym wszystko trzeba zaczynać od początku. Skoro oszustwo na dłuższą metę szkodzi gospodarce i społeczeństwu, to czy są jakieś mechanizmy, by się przed nim zabezpieczyć? Jeden z nich to na pewno świadome uczestnictwo w życiu gospodarczym.

Jednym z bardziej udanych przykładów na zastosowanie tej broni jest słynny bojkot firmy Nestle, który w latach 70. rozkręciły angielskie i amerykańskie środowiska pozarządowe. – Korporacja chciała wówczas wejść na rynki krajów rozwijających się z własnym mlekiem dla niemowląt w proszku, które miałoby zmniejszyć śmiertelność. Nie dodała jednak, że do przygotowaniu mleka potrzebna jest czysta woda, której akurat w Trzecim Świecie brakowało. Efekt był więc taki, że śmiertelność niemowląt wcale nie spadała. Było wręcz odwrotnie. Bojkot trwał wiele lat i zyskał taki rozmach, że Nestle musiało skapitulować. Liczone w miliardach straty okazały się po prostu zbyt wysokie. Problem tylko w tym, że tak jaskrawych przykładów jest niewiele.

– Najczęściej konsument w ogóle nie zdaje sobie sprawy, że jest nabijany w butelkę. Tak jak na przykład na rynku żywności. Soki o śladowej zawartości soku czy mięso, w którym jest co najwyżej połowa faktycznego mięsa, sprzedaje się lepiej, bo są tańsze, a przez to produkowane na szeroką skalę i łatwiej dostępne – mówi nam etyk biznesu Maciej Kozakiewicz z Uniwersytetu Łódzkiego. Poza tym konsument jest zazwyczaj w starciu z biznesem zbyt słaby i osamotniony, by podjąć równą walkę.

Lekcje z moralności

Ostatnio eksperci bardziej niż w bojkoty i nacisk ekonomiczny wierzą w edukację. Jednym z najczęściej cytowanych przykładów na udaną rewolucję etyczną jest Hongkong. Tamtejsze władze już w latach 70. dostrzegły, jak bardzo szkodzi ich krajowi zakorzeniona od stuleci kultura korupcji i nieuczciwości. Postanowiły ją wyplenić, tematyzując zjawisko w szkołach i na uczelniach. Wyniki trwającego przez trzydzieści lat programu były zachęcające. Już po pierwszej dekadzie okazało się, że w grupie najmłodszych (14 – 25 lat) mieszkańców Hongkongu 75 proc. widziało w korupcji realny problem społeczny. Wśród starszych (45 – 64 lata) podobnego zdania było ledwie 54 proc. badanych. Trop edukacyjny jest zgodny z intuicją większości badaczy.

– W ostatecznym rozrachunku etyka biznesu jest podstawową składową kultury biznesu, a ta z kolei pochodną kultury społeczeństwa. Im wyższy poziom etyczności danego społeczeństwa, tym wyższy jest poziom etyki zawodowej, a etyki biznesu w szczególności – mówi nam etyk biznesu Wojciech Gasparski. Na problem oszustwa w życiu i w biznesie można spojrzeć również dużo bardziej praktycznie. Dan Ariely, jeden z najbardziej wziętych ekonomistów behawioralnych, wydał w sierpniu książkę pod znamiennym tytułem „The (Honest) Truth about Dishonesty” („Uczciwa prawda o nieuczciwości”). Obdarzony sporym poczuciem humoru profesor z Uniwersytetu Duke podsumował w niej lata swoich mniej lub bardziej poważnych eksperymentów krążących wokół tematu oszustwa. I jego zdaniem nie ma sensu rozpatrywanie go w sposób zanadto górnolotny. Bo rzeczywistość jest dużo bardziej trywialna. Widzimy, że wokół oszukują? Wtedy i my jesteśmy skłonni do akceptowania oszustwa.

Przyzwolenie rośnie jeszcze bardziej, gdy na naszych oczach oszukuje przedstawiciel grupy, z którą rywalizujemy (w eksperymentach ekonomisty byli to na przykład studenci ubrani w koszulki z logo „wrażej” uczelni, ale zjawisko można rozciągnąć na przykład na biznesowych konkurentów). To dopiero początek. Okazuje się, że chętniej akceptujemy oszustwo, przebywając za granicą (i w ogóle w sytuacji, w której nie czujemy się zbyt pewnie). Oszustwa przychodzą nam łatwiej, gdy używamy wirtualnych pieniędzy, niż wtedy, gdy posługujemy się tymi prawdziwymi. Mamy na nosie podróbkę okularów słonecznych od Gucciego? Większość z nas zaakceptuje oszustwo łatwiej, niż gdyby nosiło drogie i prawdziwe oprawki.

Próbujemy coś załatwić i nadziewamy się na głupią infolinię albo nierozgarniętego urzędnika? Zaraz po takim doświadczeniu oszustwo przyjdzie nam dużo łatwiej. Nawet gdy obie sprawy nie będą miały ze sobą zbyt wiele wspólnego. Albo gdy jesteśmy na diecie. Pod koniec dnia nasza moralność okaże się bardziej dziurawa, bo jesteśmy zdania, że przecież przez cały dzień byliśmy tak porządni, że należy nam się za to rekompensata. Wszystkie te wnioski Ariely’ego może i brzmią nie zawsze w pełni serio. Ale kryje się za nimi wiele prawdy. Pokazują bowiem, że oszustwo to problem naszej codzienności. Nigdy nie rozwiążemy go raz na zawsze. Nieraz będziemy widzieli kogoś, kto postępuje niemoralnie, albo nadziejemy się na głupią infolinię. I zawsze będzie jakaś następna szansa, żeby tym razem postąpić wreszcie w sposób właściwy.