Scena nr 1. Wczesne lata 80., słyszę dyskusję w radiu o którymś kolejnym etapie reformowania tego, co niereformowalne, czyli socjalistycznej gospodarki. Rozmowa schodzi na problemy pewnej fabryki kaloryferów z Dolnego Śląska. Ta firma nie miała prawa istnieć.

Ogromne straty, technologie i produkty sięgające standardami lat przedwojennych, nawet w socjalizmie tych kaloryferów nikt nie chciał. Co zrobić z zakładem? Wówczas jeden z dygnitarzy odezwał się grobowym głosem: „nie wykluczałbym bankructwa…”.

Scena nr 2. Ostra zima sprzed paru lat. W Polsce zaczyna brakować gazu. Narada w sprawie wprowadzenia 10. stopnia zasilania, czyli z grubsza ograniczeń w dostawach dla przemysłu. Gazownicy przekonują, że nie ma wyjścia, gaz musi przede wszystkim trafiać do mieszkań, a jest go mało, mogą też pojawić się poważne problemy z siecią. Wówczas podnosi się jeden z polityków: „Nie ma zgody politycznej na 10. stopień…”.

Scena nr 3. Sprzed dwóch miesięcy. Mam poprowadzić konferencję o innowacyjności w biznesie w jednym z miast północnej Polski. Spotkanie zaplanowano w nowiutkim centrum technologicznym za miastem. Jadę tam i natykam się na surrealistyczny krajobraz. Pagórkowaty teren pokryty siatką ulic o równiutkiej nawierzchni. Jest wszystko: skrzyżowania, latarnie, tylko wokół żywego ducha, ulice kończą się w polu, jedynie w oddali majaczy gmach centrum. Sprawa krajobrazu wyjaśnia się po wejściu do niego, gdzie najdrobniejszy nawet sprzęt zdobi nalepka informująca o finansowaniu z UE.

Okazało się, że te ulice na pagórkach zbudowano za europejskie pieniądze w komplecie z centrum technologicznym. Może kiedyś się przydadzą. Te trzy scenki przyszły mi na myśl, kiedy usłyszałem o tym, że państwo przymierza się do ratowania dołujących firm budowlanych. Wydaje się to pozornie bez związku, związek jednak istnieje. Budowlani bankruci mają zostać znacjonalizowani, ich właścicielem stanie się państwowa Agencja Rozwoju Przemysłu, która ma te firmy uzdrowić, a potem sprzedać. Zostawmy na boku ARP, która jest agencją o wielkich i może niespecjalnie docenianych zasługach.

Reklama

Skupmy się na filozofii ratowania budowlanki przez państwo. Jak rozumiem, źródłem inspiracji mogą być wydarzenia z lat ostatnich, kiedy najróżniejsze rządy ratowały swoje systemy bankowe, a na przykład Amerykanie z troską pochylili się nad koncernami samochodowymi. Tak jak w USA ratowali General Motors, my przynajmniej uratujmy PBG. Taki ratunek na skalę naszych możliwości. Przypomnę tylko, że w tychże Stanach pomoc publiczna dla firm samochodowych, zresztą dla sektora finansowego również, wzbudziła gigantyczne wątpliwości. Generalnie przeważyły argument, że te firmy są zbyt duże, by upaść, i strach przed olbrzymimi szkodami dla gospodarki. Gdy w końcu zdecydowano się na pomoc, stworzono bardzo precyzyjny mechanizm jej udzielenia i określono ścieżkę zwrotu państwu pieniędzy. U nas tego nie ma. Co więcej, prawda jest taka, że upadłość kilku budowlanych tuzów nie pogrąży polskiej gospodarki.

Co jeszcze więcej, mamy do czynienia z bezprecedensowym naruszeniem rynkowych zasad gry. Chciałbym wiedzieć, co autorzy pomysłu nacjonalizacji mieliby do powiedzenia właścicielom kilkuset tysięcy małych firm, które w Polsce upadły w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. Ktoś z równą troską pochylił się nad ich losem? Budowlanka równiejsza? PRL-owskiemu towarzyszowi już 30 lat temu przeszło przez gardło słowo „bankructwo”. Teraz już dygnitarzom nie przechodzi, gdyż podobnie jak w przypadku 10. stopnia zasilania w gazie nie ma zgody politycznej na upadłość budowlanych rekinów. Dobrze, przyjmijmy na chwilę scenariusz, że państwo przejmuje na swój garnuszek bankrutów i zaczyna ich restrukturyzować. To kompletna naiwność sądzić, że wówczas te miejsca pracy ocaleją. Chyba że chcemy bawić się w kompletny socjal i państwo ma ambicje utrzymywania kolejnych tysięcy ludzi.

Czy istnieje jakieś wyjście z tej sytuacji? Owszem. Bankrutów trzeba zostawić ich losowi i nie obrażać tysięcy lepszych przedsiębiorców, którzy w pocie czoła pracują na sukces. Branża budowlana sama się oczyści. A jeżeli państwo ma jej jakoś pomóc, niech nie tnie w czambuł programu budowy infrastruktury. Ten kraj, także po Euro, jak powietrza potrzebuje dobrych dróg i lepszej kolei. I naprawdę pieniądze można wydać lepiej niż na zaasfaltowanie pagórków koło miasta na północy Polski.