Dlaczego nazwano go, wraz z kilkoma innymi walutami, walutą rezerwową? Ponieważ jest silny i wszędzie poważany, gromadzą i trzymają go na swych rachunkach banki centralne oraz inne wielkie instytucje finansowe, używając dolarów i kilku innych walut do regulowania zagranicznych zobowiązań z tytułu długów, inwestycji i zakupów. Sprzedaż lub zakup dolarów służy także regulowaniu kursów własnego pieniądza u siebie w kraju. W największym skrócie: za duży pakiet akcji Amazona, Saudi Aramco czy Tesli nie da się zapłacić albańskim lekiem w wielkich paczkach, ani nawet norweską koroną, lecz dolarami, euro, funtami i jenami – jak najbardziej, bo stoją za nimi mocarne siły polityczno-gospodarcze.

W strukturze globalnych rezerw walutowych, dolar stoi sobie samotnie na szczycie. Według Międzynarodowego Funduszu Walutowego, całkowita wartość światowych zaskórniaków wyrażona w walucie amerykańskiej wynosiła w końcu marca 2020 r. ok. 11,7 bilionów (11 732 mld) dolarów. W tej kwocie 58 proc. (6 795 mld dol.) stanowiły właśnie dolary USA, a prawie 19 proc. – euro (2 197 mld dol.). Udział jenów wyniósł 5,3 proc. (625 mld dol.). Na czwartym miejscu posapuje coraz bardziej słabujący w tej roli funt brytyjski (486 mld dol.). Hegemonia dolara jest oczywista. Reszta konkurentów nawet nie próbuje się z nim mierzyć.

Funt na wymarciu, euro ma szanse

Brexit świadczy o tym, że większość Brytyjczyków śni ciągle sny o wspaniałej przeszłości. Jeszcze w 1947 r. funty szterlingi stanowiły aż 87 proc. światowych rezerw walutowych. Upłynęła jednak tylko dekada, a czołową walutą rezerwową stał się dolar USA. Nad przyczynami zmiany warty nie trzeba się rozwodzić. Sterana dwiema wielkimi wojnami i narastającym bałaganem u siebie i w swoich koloniach, pozbawiona wpływu na Kanadę i Australię Wielka Brytania gasła w oczach. Natomiast w USA, co wojna to potężniejszy boom gospodarczy, więc Ameryka nie tyle rosła, ile wręcz – pęczniała.

Reklama

Dolar to waluta, którą gromadzą i trzymają na swych rachunkach banki centralne oraz inne wielkie instytucje finansowe.

Euro ma dopiero 20 lat i jest walutą nadal dość luźnej organizacji pozbawionej podstawowego narzędzia fiskalnego oraz sprawnej egzekutywy, a mimo tego krótkiego stażu i statusu niezgodnego z ustalonym od tysięcy lat wzorcem umocniło się na całkiem sporym terytorium. Waluta prawie 20 państw Europy, w tym trzech ze światowej czołówki G7 zdobyła wśród rezerwowych znamienite miejsce z przyczyn naturalnych. W 2018 r. ponad połowa importu do UE-28 fakturowana była w dolarach, ale ponad 1/3 importu spoza UE-28 już w euro. Dolar dominował jako waluta zakupów zagranicznych z powodu ropy i innych surowców sprowadzanych do Europy i rozliczanych tradycyjnie właśnie w dolarach. Natomiast na fakturach eksportowych króluje euro – w tym samym roku rozliczono w nim prawie połowę eksportu z całej Unii.

Waluta europejska jest na razie głównie walutą regionalną. Miałaby szanse na dorównywanie amerykańskiej w roli rezerwowej, gdyby wszystkie państwa członkowskie wzięły ją za swoją i gdyby rozpoczęły proces integracji politycznej, zaczynając od polityki zagranicznej, obronnej i oczywiście podatkowej. W perspektywie dekady nie ma raczej na to szans, więc można darować sobie ciągnięcie tego wątku.

Można natomiast iść o zakład, że euro jest w stanie uzyskać parę punktów procentowych kosztem dolara, lecz przede wszystkim funta. Londyn pozostanie w grupce najważniejszych centrów finansowych świata jednak brytyjska stolica nie będzie rosła w tej funkcji, bo coraz więcej pieniędzy będzie krążyło po rosnącej jak na drożdżach Azji bez europejskich i amerykańskich pośredników. Wielka Brytania żeglująca samotnie zamiast w wielkiej armadzie może i wciśnie się jeszcze tu i ówdzie, ale europejska flota ma szanse na kontrolę w duopolu z USA wielkich połaci świata, o ile urwie się z narodowych kotwic, co nastąpi, ale nie nagle, a w długim jeszcze procesie.

Euro jest jak na razie głównie walutą regionalną.

Scenariusze coraz głębszej europejskiej integracji spełniać się będą znacznie wolniej wskutek argumentacji gospodarczo-handlowej i politycznej, bo przede wszystkim wraz z narastaniem zagrożeń środowiskowo-klimatycznych i demograficznych związanych z katastrofalnym przeludnieniem w Afryce i Azji. Skutkiem będzie narastające w Europie poczucie zagrożenia, a wraz z nim wiara, że w kupie raźniej i bezpieczniej. Potrzebę wspólnoty wzmacniać będą nowe choroby zdolne powalić miliony ludzi, których zwalczanie będzie wymagało silnej współpracy międzynarodowej. Choroby są zaś nieuniknione – drób z wolnego wybiegu nie choruje tak ciężko, jak ten z kurników na kilkadziesiąt tysięcy oszołomionego ptactwa.

Waluty rezerwowe takich sobie potęg

Skąd wzięły się wśród walut rezerwowych jeny? Japonia to jedyne państwo, które toczyło przez jakiś czas dość wyrównaną wojnę z Ameryką, bowiem cesarstwo miało mocne fundamenty przemysłowe. Począwszy od końca lat 30. XX w., prowadziło zwycięskie batalie, opanowując w końcu pół Azji. Miało koński apetyt imperialny – szykowało się nawet na Australię. Mimo klęski, w trzy dekady po II wojnie światowej, nastąpił japoński cud gospodarczy. Chociaż przez długi czas oznaczenie „made in Japan” kojarzone było z tandetą, to później już wyłącznie z mistrzowską technologią i jakością.

Japończycy zarobili wtedy i nadal zarabiają świetnie, więc krzątają się od lat po całym globie z portfelami wypchanymi gotówką. Nie robią jednak z tego zbyt wielkiego halo. Mało kto zatem wie, że od trzech dekad Japonia jest największym kredytodawcą świata. Kupuje mianowicie obligacje emitowane za granicą i utrzymuje wysoką nadwyżkę obrotów bieżących. To drugie oznacza, że nie konsumuje w całości swoich bieżących dochodów. Ministerstwo Finansów Japonii podaje, że aktywa zagraniczne netto kraju wspięły się w grudniu 2019 r. na historyczny szczyt w wysokości 364,53 bln jenów (ok. 3,4 bln dol.).

Na aktywa zagraniczne składają się rezerwy w innych walutach, obligacje rządu USA, akcje firm zagranicznych w posiadaniu podmiotów japońskich oraz nienotowane na giełdach przedsiębiorstwa zagraniczne kontrolowane przez Japończyków. Wszystkie warte są obecnie ok. 10,2 bln (10 200 mld) dol. Po drugiej stronie są pasywa (zobowiązania wobec zagranicy) albo inaczej te same pozycje, ale w stosunku do aktywów japońskich w posiadaniu obcych. Różnica między aktywami a pasywami zagranicznymi to właśnie aktywa zagraniczne netto albo tzw. Międzynarodowa Pozycja Inwestycyjna. Japonia jest pod tym względem bezkonkurencyjna, wyprzedza Niemcy i trzecie Chiny.

Od trzech dekad Japonia jest największym kredytodawcą świata.

Wiele lat w recesji i stagnacji trwającej zresztą do dzisiaj miało ten dobry skutek, że japoński sektor bankowy był znacznie lepiej przygotowany na kryzys finansowy 2007 – 2009 niż banki w Ameryce i Europie. Japonia to stary słoń, który i siłę ma wielką, i cuda potrafi wyprawiać trąbą. Dlatego stare konie wierzą ciągle w jena i czynią go silnym.

Japoński jen to przypadek szczególny. Ulokował się pomiędzy potęgami prawdziwymi, a kieszonkowymi. Przy tej okazji wystarczy zaznaczyć, że w dającej się przewidzieć przyszłości jego pozycja nie osłabnie, bowiem handel między państwami Azji minus Chiny będzie rósł, a Japonia nie przestanie być w tym dziele aktywna.

Rola takich walut jak dolary kanadyjskie i australijskie jest marginalna i wiąże się z wielką ilością surowców i płodów rolnych eksportowanych przez te państwa. Ważniejsze jest wszakże zaufanie do rządów i społeczeństw Kanady i Australii – świat przekonał się, że można polegać na ich rozwadze oraz rozsądku. O szwajcarskim franku będzie jeszcze wzmianka.

Juan bez szans, chyba że w Afryce kolonizowanej przez Chiny

Od lat wieszczy się wtargnięcie do klubu walut rezerwowych chińskich „kawałków”, jak lud chiński nazwał swe juany. Na honoraria za takie prognozy, artykuły i prace naukowe poszły miliony, a renminbi, jak brzmi oficjalna nazwa tych pieniędzy, do przodu jednak nie wyrywa. Juany/renminbi są wprawdzie uwzględniane w statystyce walut rezerwowych IMF, ale znaczą ciągle tyle, co waluty Australii i Kanady, a więc prawie nic. Poza Chińczykami bardzo mało kto chowa zwitki juanów pod materace. I nic w tym zaskakującego.

Najlepiej przytoczyć w tym kontekście pewnego amerykańskiego biznesmena przepytywanego już sporo lat temu na okoliczność możliwości zastąpienia na globalnych rynkach dolarów przez juany. Dżentelmen ów nie rozwodził się szeroko. Rzucił tylko, że dolar będzie tak długo na szczycie, jak długo każdy z nas będzie wolał sądzić się w Nowym Jorku lub Chicago, niż w Szanghaju lub Pekinie. Siła ekonomiczna to bardzo ważny czynnik, ale jeszcze ważniejsze jest zaufanie i przestrzeganie zasad.

Przed pół wiekiem PKB Chin był tak mały, że nie opłacało się go nawet wyliczać. Dziś pod tym względem są tuż za USA, ale to za mało. Potęgę i bogactwo tworzą wysiłki wielu kolejnych pokoleń. Gospodarka amerykańska rosła nieustannie od ponad 200 lat, choć z licznymi przerwami na gwałtowne kryzysy. Wstrząsy nie załamywały jej, a przeciwnie – dodawały jej jeszcze większego wigoru. Chiny kwitły wprawdzie przez tysiąclecia, ale potem nagle im się odwróciło.

Przez niemal 60 lat z okresu 1960 – 2018 suma amerykańskich produktów brutto wyniosła 426 bln, tj. 426 000 mld dol. Skumulowany PKB wypracowany przez cały ten czas przez czterokrotnie ludniejsze od Stanów Chiny wyniósł w tym samym okresie 127,5 bln, czyli 127 500 mld dol. (wartości w cenach bieżących każdego roku). Uwzględniając liczbę ludności, którą trzeba wyżywić, ogrzać, leczyć i zakwaterować, co najmniej 12-krotna względna różnica między wytworzonymi w obu państwach wartościami jest ogromna. W tym sumarycznym ujęciu całkiem blisko natomiast Chinom do Japonii, której sumaryczny PKB za okres 1960 – 2018 wynosi prawie 162 bln dol.

Wielka część tego co wytwarzamy, idzie na potrzeby bieżące, czyli konsumpcję. Spożycie nie tworzy bogactwa, podtrzymuje miejsca pracy i napędza wzrost, najczęściej niestety marnotrawny. Majątek powstaje z oszczędności. Od 1982 r. do 2018 r. Amerykanie odłożyli na później w postaci oszczędności brutto, czyli dochodu narodowego netto pomniejszonego o konsumpcję i powiększonego o transfery z zagranicy 73,6 bln (73 600 mld) dol. w cenach bieżących. Innymi słowy, na inwestycje i rozwój mieli przez ostatnie cztery dekady do dyspozycji cztery do pięciu swoich produktów brutto z ostatnich lat.

Skumulowany PKB wypracowany przez Chiny przez niemal 60 lat w okresie od 1960 do 2018 wyniósł 127,5 bln, czyli 127 500 mld dol.

Rosnącej pozycji Chin sprzyja niezwykła zapobiegliwość Chińczyków. Ich oszczędności wyniosły w tym samym czasie 58,8 bln dol., czyli równowartość łącznego PKB za pięć lat (2014 – 2018). Według OECD, w 2015 r. oszczędności poczynione w Chinach były równe 47 proc. PKB. W drugim w tym zestawieniu Chile wskaźnik wynosił ponad dwa razy mniej 21,4 proc., w Polsce 9,2 proc., a w USA jedynie 4,2 proc. Ameryka nie musi oszczędzać, dzięki pozycji swej waluty może sobie pieniędzy dodrukować i pożyczyć, w wielkiej części do oddania na święty nigdy. Ale o tym za chwilę, zaś co do Chin, to nie wolno ich nie doceniać, ale przesadne oceny ich obecnych możliwości są też nie na miejscu.

Na marginesie jeszcze dwa zdania o Polsce. Niestety, Bank Światowy nie zmierzył się z mrocznymi siłami statystyki PRL, więc szereg danych dotyczących polskiego produktu rozpoczyna się od 1990 r. Bezpośredniego porównania z Chinami czy USA zatem nie będzie, ale warto uzmysłowić sobie, że przez pierwszych 28 lat III RP wytworzyliśmy niecałe 9 bln dol. sumarycznego PKB liczonego w cenach bieżących. Tylko tyle, albo – aż tyle.

Chiny planują na wiele dekad naprzód. Stąd tzw. Inicjatywa Pasa i Drogi. Na Zachodzie szukają dostępu do najlepszych i najciekawszych technologii, kraje biedne mają być ich rynkiem zbytu, a de facto handlowym i inwestycyjnym terytorium zależnym. Chińskie pożyczki i kredyty udzielone w okresie 2000 – 2017 państwom afrykańskim, a zwłaszcza bogatej w surowce Angoli, wyniosły 143 mld dol., choć głównym pożyczkodawcą dla kontynentu są nadal Stany Zjednoczone. Zdaniem Carmen Reinhart, głównej ekonomistki Banku Światowego, aż 60 proc. pożyczek z chińskich banków udzielanych jest krajom rozwijającym się, które dostrzegają jednak związane z tym niebezpieczeństwa. Rządy rezygnują z projektów forsowanych i finansowanych przez Chińczyków. Parlament Nigerii przegłosował przegląd wszystkich chińskich pożyczek pod kątem ich warunków, które mają być niekorzystne dla pożyczkobiorców.

Jeśli z jednej strony brać pod uwagę działania USA w celu hamowania ekspansji chińskiej, a z drugiej kierunki chińskiej aktywności, to nie zdziwiłoby jednak, gdyby juany zaczęły dorównywać niebawem dolarom właśnie w Afryce.

Co daje status waluty światowej?

Podstawę do rozważań w tej kwestii daje pojęcie tzw. senioratu, który był kiedyś różnicą między kosztem pozyskania kruszcu (lub pośledniego metalu) i wybicia zeń monety, a jej wartością nabywczą. Dziś koszt bezpośredni wydrukowania banknotu lub wyemitowania pieniędzy w formie zapisu na rachunkach jest znikomy, więc i seniorat wielki. W 2019 r. koszt wydrukowania banknotu 20-dolarowego wynosił 11,5 centa, a studolarówki – 14,2 centa. Wygląda to jednak lepiej niż działa, nie wystarczy mieć dobrych litografów, nie wystarczy też maszyna drukarska. Siła waluty to funkcja zaufania do państwa, które za nią stoi.

Nikt za granicą nie chowa pod materacem paczek z dwusetkami złotych polskich, choć nasz kraj wcale nie taki ułomek, gór ma wprawdzie mniej i niższe one, ale od Szwajcarii jednak sporo większy. Frank szwajcarski to fenomen, ponieważ Szwajcaria jest państwem bogatym, lecz malutkim. Finansjera światowa lubi jednak franki, bo są z kraju uznanego za oazę, niesłychanie stabilnego politycznie i z niską od lat inflacją. Jako że nic się tam jednak właściwie nie dzieje, to płynność tej waluty jest niska – jak się ją już ma, to się ją trzyma, jak długo tylko można.

Korzyść dla państw i gospodarek z walutą pełniącą dla świata rolę rezerwową polega także, a często przede wszystkim, na tym, że żyć mogą w wielkiej mierze ponad stan i za cudze. Jest sobie pan Hayes, wytwórca czegoś z fabryką w Illinois. Hayes kupuje sobie maszynę w Niemczech i płaci za nią dolarami. Niemiecki jej konstruktor, Herr Schneider, zamówień ma bez liku, ale jest ostrożny i nie wymienia dolarów na euro, lecz trzyma je na rachunku bankowym. Panu Hayesowi kroki Niemca są bez różnicy, bo swoje zapłacił, ale Ameryce jest dobrze, bo ani pan Schneider, ani żaden jego ziomek nie „przyjeżdża” ze swymi dolarami do USA, żeby odebrać co swoje w amerykańskich towarach lub usługach. Nie chce dóbr amerykańskich, a jeśli już, to kupi obligacje USA, czyli zamieni jeden papier na drugi. W tym samym czasie maszyna Mr. Hayesa, de facto niespłacona, działa i produkuje ile wlezie, przynosząc właścicielowi zarobek, a jego krajowi silniejszą pozycję.

Rzec można, bogatemu diabeł dzieci kołysze. A i owszem, ale bogactwo nie spadło tam z nieba, powstało wskutek ciężkiej pracy, a nie podziałów byle jakich fruktów, w czym dziś wielu widziałoby przyszłość.

Gdy gospodarka duża, lecz nie wszechpotężna, zalety emitowania waluty rezerwowej mogą zniknąć w trudniejszych czasach pod nawałem wad i przeciwności. Niespodziewane zmiany w zapotrzebowaniu na obce waluty mogą zdewastować wewnętrzną gospodarkę, a to poprzez jej wielkie osłabienie lub wzmocnienie. Gospodarka amerykańska, i w daleko mniejszym stopniu europejska, są wystarczająco wielkie i pojemne, żeby nie zostały zalane zmiennymi falami popytu na dolary lub euro, ale nie można już tego powiedzieć o Kanadzie, Australii, a już zwłaszcza Szwajcarii. Skutków zbyt małej odporności franka na run doświadczyły i doświadczają nadal setki tysięcy polskich rodzin z kredytem frankowym na mieszkania.

Dawno temu to najpotężniejszy król bił najlepszą i najbardziej pożądaną monetę. Wiele się zmieniło od tamtych czasów, ale to akurat nie uległo zmianie.

Autor:Jan Cipiur, Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

ikona lupy />
Obserwator - otwarta licencja / obserwatorfinansowy.pl