Współczesność jest przesycona konsumpcją. Czy jednak nie czeka nas dystopijna przyszłość, w której nie będzie miał kto kupować?

To jedno z kluczowych pytań, jakie pojawiły się w książce „Świt robotów” Martina Forda. Konsumpcja jest nierozerwalnie powiązana z pracą i dochodem. Ford stawia tezę, że szybki rozwój technologii informacyjnych, sztucznej inteligencji i robotyki może doprowadzić do dużego wzrostu bezrobocia, a w konsekwencji spadku konsumpcji. Kolejnym czynnikiem, który może jego zdaniem uderzyć w popytową stronę rynku, jest zjawisko rosnących nierówności dochodowych (i w mniejszym stopniu majątkowych). Spadek dochodów rozporządzalnych kurczącej się klasy średniej sprawi, że firmy będą miały coraz większe problemy ze znalezieniem nabywców na swoje coraz bardziej wyrafinowane produkty i usługi. Czy wizja badacza może się ziścić?

Za popyt w gospodarce odpowiadają konsumenci i krajowe rządy. W państwach Zachodu obywatele realizują około 60 proc. wszystkich zakupów produktów i usług, natomiast w USA odsetek ten jest nawet wyższy. Popyt generują też firmy, które kupują półprodukty i usługi, które są wykorzystywane do tworzenia produktu końcowego. Jednak nabywcą oferty firm jest konsument, a bez jego wydatków czeka je bankructwo. Niemal każde przedsiębiorstwo z sektora sprzedaży detalicznej (no może poza firmami oferującymi bardzo kosztowne produkty klasy premium) opiera swój model biznesowej na masowym konsumencie. Zrozumiały to Chiny, które pobudzają konsumpcję, stającą się motorem napędowym ich gospodarki.

Problem polega na tym, że w krajach rozwiniętych od wielu dekad rosną nierówności, kurczy się klasa średnia (będąca najlepszym „konsumentem”) i rośnie liczba osób, które są niemalże zmuszone do rezygnowania z zakupów. Osoby, które nie zgadzają się na ograniczenie konsumpcji, mają tylko jeden sposób na utrzymanie jej poziomu: zadłużanie się. Stagnacja płac i szybki wzrost zadłużenia gospodarstw domowych to cisi zabójcy amerykańskiej gospodarki (czytaj: wybuchu globalnego kryzysu finansowego).

- W 2016 r. amerykański Instytut Pew zebrał pogłębione opinie 1896 ekspertów (…). Blisko połowa z nich (48 proc.) stwierdziła, że w przyszłości roboty i „cyfrowe podmioty” (digital agents) pozbawią pracy znaczącą liczbę pracowników fizycznych, zwłaszcza tych, którzy pracują w przemyśle, co nasili nierówności dochodowe, doprowadzi do bezrobocia i załamania porządku społecznego – mówi prof. Renata Włoch z Uniwersytetu Warszawskiego.

Reklama

>>> Czytaj także: Uberyzacja pracy to pułapka? Może wywołać falę prekaryzacji

W stronę technofeudalizmu

Popularnym motywem powieści SF jest powstanie nowej klasy superludzi. Wyobraźmy sobie sytuację, w której światową gospodarkę z dekady na dekadę kontroluje coraz mniejsza liczba korporacji i ich właścicieli. Skąd my to znamy (o dyktacie tzw. wielkiej piątki: oligopolu Microsoftu, Amazona, Google'a, Apple'a oraz Facebooka pisał m. in. „Dziennik Gazeta Prawna” w artykule zatytułowanym „I nie będzie Facebooka”)?. Jeśli automatyzacja, robotyzacja i sztuczna inteligencja będą rozwijały się w obecnym tempie, to za kilka dekad duża część populacji stanie się bezrobotna, a więc ekonomicznie zbędna. Być może bez żadnych dochodów i z mocno ograniczonymi prawami obywatelskimi. Mobilność gospodarcza będzie znikoma, a oligopoliczne rynki będą wytwarzały produkty i usługi dla niewielkiej grupy superzamożnych konsumentów, którzy staną się jedyną częścią populacji, którą będzie stać na jakąkolwiek konsumpcję. Zautomatyzowany feudalizm będzie miał władzę nad masami, które znajdą się na jego łasce. To skrajnie pesymistyczna i odległa wizja, ale technologiczny rozwój już teraz dokonuje ogromnych gospodarczych i społecznych przeobrażeń. Możemy być pewni, że dojdzie jeszcze do wielu poważnych wstrząsów.

Wiele wskazuje na to, że rynek pracy zmieni się nie do poznania już w ciągu najbliższych dekad. Przełomowe mogą tu się okazać badania nad rozwojem uczenia maszynowego. Polega ono na naśladowaniu przez komputery wzorów ludzkich zachowań i wykorzystywaniu ich przy próbach podejmowania „komputerowych” decyzji. Carl Benedict Frey i Michael Osborne z Oxfordu postanowili sprawdzić, jakie będzie tempo „wymierania” zawodów. Swoją analizą objęli ponad 700 profesji. W pierwszej części zadania podzielili zawody na podatne oraz niepodatne na proces automatyzacji. Następnie wprowadzili uzyskane dane do specjalnego algorytmu, który wskazał, które z nich są wrażliwe na technologiczne zmiany. Badanie wskazało prawdopodobieństwo wypchnięcia z rynku pracowników dla każdego zawodu oraz przewidywany czas, w jakim to nastąpi. Wyniki badania są niepokojące dla amerykańskich pracowników - 47 proc. z nich (badanie z 2010 roku) zostało zakwalifikowanych, jako osoby wykonujące pracę, która z dużym prawdopodobieństwem będzie wykonywana przez maszyny w ciągu najbliższych dwóch dekad.

Badania Freya i Osborne’a są jednak powszechnie krytykowane. – Badania te są bardzo ułomne. Powstało sporo znacznie bardziej szczegółowych prac na ten temat, które wskazują, że nie dojdzie do automatyzacji całych profesji, a jedynie zadań wchodzących w ich skład. Według tych badań bezrobocie technologiczne wzrośnie w najbliższych czasie od dziesięciu do najwyżej kilkunastu procent, a nie blisko o połowę – mówi Dominik Batorski z Uniwersytetu Warszawskiego. Automatyzacja pracy nie musi prowadzić jednak jego zdaniem do spadku popytu na pracę. Jej wzrost obniża bowiem ogólne koszty firm, co pozwala im obniżyć ceny. To prowadzi do wzrostu popytu na produkty i usługi, a w konsekwencji także wzrostu zatrudnienia ludzi.

Czy oksfordzcy badacze na pewno pomylili się tak mocno? Od 1960 roku gospodarka USA tworzy coraz mniej nowych miejsc pracy. W latach 60. powstało ponad 30 proc. wakatów więcej niż dekadę wcześniej (dane pochodzą z Biura Statystyk Pracy i Banku Rezerw Federalnych w St. Louis). Lata 70. to wzrost na poziomie 27 proc., lata 80. i 90. to już tylko 20-proc. wzrost. Utrzymanie takiego tempa w latach 90. było możliwe tylko dzięki boomowi technologicznemu, do jakiego doszło w tej dekadzie. Jednak w latach 2000-2010 liczba miejsc pracy nie wzrosła. Głównie za sprawą wielkiej recesji, ale nawet gdyby nie ona, to osiągnięcie wzrostu na poziomie 10 proc. byłoby mało prawdopodobne (do 2007 roku liczba ta wzrosła tylko o 5,8 proc.). Widzimy więc, że zaczyna się wyłaniać bardzo niepokojący trend.

Polska w grupie ryzyka

Polska charakteryzuje się wysokim poziomem bezrobocia technologicznego ˗ wyższym niż Frey i Osborne zaobserwowali w USA czy Wielkiej Brytanii. Wspomniani badacze podzielili profesje na wysoko (współczynnik ryzyka przekracza 0,7) i nisko (poniżej 0,3) zagrożone automatyzacją i komputeryzacją. Z analizy przeprowadzonej przez Dominika Batorskiego z Uniwersytetu Warszawskiego wynika, że w zawodach należących do drugiej kategorii pracowała w Polsce (dane za pierwszą połowę 2015 roku) jedna trzecia wszystkich zatrudnionych, natomiast w zawodach silnie zagrożonych przez rozwój technologii 46 proc. osób. Jest to więc wartość bardzo zbliżona do danych dla USA. Związek pomiędzy stopniem automatyzacji a poziomem bezrobocia może być bardzo istotny. Wskazują na to dane dotyczące odsetka wszystkich bezrobotnych w Polsce wykonujących przed utratą pracy zawody zagrożone „wyginięciem”. Aż dwie trzecie wszystkich bezrobotnych wykonywało zawody podatne na automatyzację, natomiast tylko 14 proc. zawody odporne na nią. Tezę tę potwierdza też analiza struktury bezrobotnych nad Wisłą, która pochodzi z Diagnozy Społecznej 2015 (ostatnia edycja). Również badania panelowe, które są częścią Diagnozy potwierdzają, że łatwiej jest utrzymać pracę w zawodach nisko podatnych na zastępowanie przez maszyny i sztuczną inteligencję. Według niej w zawodach o niskim ryzyku realne bezrobocie wynosiło 4 proc., w grupie o umiarkowanym ryzyku 8 proc., natomiast w grupie wysokozagrożonych zawodów aż 12 proc. Osoby zatrudnione w zawodach wysoko zagrożonych nie tylko częściej tracą pracę, ale też będą miały większe problemy od reszty pracowników ze znalezieniem nowej.

Z kolei z raportu think-tanku WISE „Czy robot zabierze ci pracę? Sektorowa analiza komputeryzacji i robotyzacji europejskich rynków pracy” wynika, że w Europie tylko Węgry są tak samo podatne na automatyzację jak Polska. W czerwonych latarniach zestawienia aż 36 proc. rynków pracy było zagrożonych wypchnięciem z niego ludzi. Generalna tendencja jest taka, że im niższe PKB per capita w danym kraju, tym jest on bardziej wrażliwy na proces automatyzacji. Na drugim krańcu zestawienia znalazły się Norwegia i Szwajcaria (niewiele ponad 15 proc. zagrożonych). W raporcie wyraźny jest podział na tzw. nową i starą Unię, ale też na Zachód-Wschód i Północ-Południe. Słabo wypadają więc także kraje z rejonu Morza Śródziemnego. Co z zawodami? Raport WISE potwierdził, że najbardziej o swoje miejsce pracy powinni się bać robotnicy przemysłowi (spawacze, blacharze, kowale, ślusarze itp.), ale też robotnicy produkcji odzieży czy kucharze. Bezpieczni są natomiast (właściwie mogą być pewni swego zawodowego bytu) dyrektorzy generalni i wykonawczy, kierownicy ds. handlu, sprzedaży i marketingu, średni personel (prawo, sprawy społeczne, religia), kierownicy w górnictwie, przemyśle i budownictwie oraz środowisko prawnicze.

Prosumeryzacja i efekt domina

Jednak proces zastępowania ludzkiej pracy przez wytwory nowych technologii to proces bardzo złożony. Nie chodzi tylko o proste zastępowanie. Zwraca na to uwagę Batorski, który przywołuje znaczenie prosumeryzacji. Chodzi o zjawisko, w którym coraz większą część pracy wykonują za firmy konsumenci. Umożliwiają im to na przykład coraz bardziej rozbudowane aplikacje, chociażby w bankowości. To za ich pośrednictwem klient może wykonać wiele czynności, które jeszcze przed kilkoma laty robili bankowi pracownicy.

Proces automatyzacji pracy prowadzi do występowania efektu domina. Chociażby w pracach powiązanych z branżą transportową. – Rozwój autonomicznych pojazdów sprawi, że pracę w transporcie straci wielu kierowców. Uderzy to w biznesy, które świadczą usługi kierowcom – różnego rodzaju usługodawców, na przykład właścicieli przydrożnych moteli – mówi Batorski. Może się okazać, że lawiny zwolnień nie da się zatrzymać.

Jednym z powodów, dla których wiele firm nie decyduje się na dalsze zwolnienia jest relatywnie niski koszt zatrudnienia. Idealnym przykładem jest branża fast-food i McDonald’s. Proces produkcji w tej globalnej sieci zaczął być automatyzowany już w latach 90. Obecnie spora część pracy w tego typu lokalach jest już wykonywana przez maszyny. Dlaczego McDonald’s nie poszedł dalej? Być może dlatego, że obecnie praca w tej sieci wymaga bardzo prostych kwalifikacji, w związku z czym jest łatwo zastępowalna i bardzo tania. Inwestowanie dużych środków w dalszy proces automatyzacji jest więc być może z biznesowej perspektywy niezyskowne.

Eksperci nie są jednak zasadniczo zgodni co do tego, w jaki sposób rozwój automatyzacji i uczenia maszynowego wpłynie na rynki pracy. - Wiele z obecnych zawodów zostanie już wkrótce przejętych przez roboty lub cyfrowe podmioty, ale dzięki ludzkiej kreatywności powstaną nowe zawody, nowe sektory gospodarki i nowe sposoby zarabiania pieniędzy – mówi Włoch. Przywołuje ona raport „The Future of Jobs Report 2018. Insight report” World Economic Forum, według którego zmiany podziału pracy między ludźmi a maszynami doprowadzą do likwidacji nawet 75 mln miejsc pracy w skali globalnej, jednak ich miejsce pojawi się 133 mln nowych, lepiej dopasowanych do potrzeb cyfryzującej się gospodarki. - Co najważniejsze, technologia uwolni nas od codziennej harówki i pozwoli nam zdefiniować nasz stosunek do „pracy” w bardziej pozytywny i społecznie użyteczny sposób - dodaje.

>>> Polecamy: Nadchodzi nowa klasa średnia. Wywoła konsumencką rewolucję

Klasa średnia coraz niższa

Z książki Nelsona Schwartza zatytułowanej „The Middle Class is Steadly Eroding. Just Ask the Business World” wynika, że w 1992 roku 5 proc. amerykańskich gospodarstw domowych o najwyższych dochodach odpowiadało za 27 proc. całkowitej konsumpcji. Dwie dekady później odsetek ten wzrósł do 38 proc. Odwrotny trend zaszedł dla grupy 80 proc. najmniej zarabiających: odsetek konsumpcji spadł dla niej z 47 do 39 proc. W USA powstaje gospodarka, która w coraz większej mierze rozwija się za sprawą finansowych elit, czyli innymi słowy plutonomia. Widzimy wyraźnie, że konsumpcja w coraz większym stopniu opiera się na barkach najbogatszych, którzy przeznaczają na wydatki znacznie niższy odsetek swoich dochodów niż najubożsi. Jednak dane pochodzące z artykułu Barry’ego Cynamona i Stevena Fazzariego „Inequality, the Great Recessin and Slow Recovery” pokazują, że odsetek dochodów przeznaczany na konsumpcję w latach 1972-2007 wzrósł z 85 do 93 proc. Z dwóch powodów: bogaci kupują coraz więcej i drożej, natomiast reszta społeczeństwa poszła w zadłużanie się. Ze zdecydowanym wskazaniem na drugi czynnik.

Z badania dwóch wymienionych powyżej uczonych wynika, że w latach 1989-2007 stosunek długów do przychodów ludności wzrósł dwukrotnie z 80 do 160 proc. Wśród 5 proc. najbogatszych pozostał bez zmian i wynosił 60 proc. W tym czasie zadłużyło się 95 proc. amerykańskich konsumentów. Głównie w okresie kilku lat przed wybuchem globalnej recesji. Gdy sytuacja finansowa grupy „we are the 99 %” pogorszyła się na tyle, że nie mogli dalej się zadłużać, poważnie ucierpiała konsumpcja. To jeden z głównych powodów wybuchu globalnej recesji. Jak społeczeństwo zareagowało na kryzys i okres po jego zakończeniu? W czasie recesji bogaci i biedni naturalnie zmniejszyli konsumpcję. Po zakończeniu kryzysu to jednak tylko najbogatsi zaczęli znowu więcej kupować. Do 2012 roku ich wydatki wzrosły aż o 17 proc. W przypadku pozostałej części społeczeństwa nie uległy zmianie. Chociaż od początku 2009 roku sprzedaż detaliczna nieznacznie rośnie, to wzrost ten jest znacznie słabszy niż w przypadku zysków korporacji.

Niesprawiedliwy podział „tortu”

O rosnących nierównościach dochodowych świadczy spadek udziału wynagrodzeń w dochodzie narodowym. Przyjrzeli się mu badacze Lukas Karabarbounis i Brent Neiman. Przeanalizowali pod tym kątem sytuację w 56 krajach i odkryli, że w 28 z nich odnotowano znaczy spadek udziału płac. W krajach takich jak Japonia, Kanada, Francja, Włochy, Niemcy i Chiny spadki przekroczyły w ciągu dekady 7 pkt. proc. W USA od 1947 do 2014 roku udział ten spadł z 65 do 58 proc. Pensje zostały pożarte przez zyski korporacji, które co prawda znacznie spadły w wyniku globalnej recesji z 2008 roku, ale bardzo szybko wróciły do poziomu sprzed kryzysu. – Gospodarka elektroniczna opiera się na maksymie „zwycięzca bierze wszystko” – ocenia Batorski. – Efekt skali pozwala dużym firmom coraz efektywniej wykorzystywać dane – dodaje. Badacz zauważa, że biorąc pod uwagę wielkość działalności, technogiganci zatrudniają niewiele osób. Nie ma wartościowych miejsc pracy dla wysoko wykwalifikowanych specjalistów, którzy są ważnym ogniwem klasy konsumentów. – Przeciętne wynagrodzenie informatyków w USA spada w ostatnich latach, na co wpływa też automatyzacja. Klasa średnia kurczy się, co uderzy w konsumpcję – mówi Batorski.

Jak napisał w swoim felietonie „Rozwój gospodarczy oparty na wzroście wynagrodzeń ma sens” dla DGP Rafał Woś, udział płac w dochodzie narodowym krajów rozwiniętych wynosi obecnie 55 proc. W Polsce to poniżej 50 proc. Spadek udziału wynagrodzeń w PKB nad Wisłą był jednym z najbardziej dotkliwych. W porównaniu z 1995 r. jest o jakieś 9 pkt proc. niższy – podsumowuje publicysta. To dużo czy mało? Na pytanie to próbowała odpowiedzieć trójka ekonomistów: Jakub Growiec i Jakub Munk z NBP oraz Peter McAdam z Europejskiego Banku Centralnego. Skonstruowali oni model ekonomiczny, z którego wynika, że „optymalny” udział płac powinien być o 11 pkt proc. wyższy od obecnego. Za optymalny uznali oni poziom, który minimalizuje negatywne skutki zbyt niskich dochodów z pracy, jednocześnie nie tłumiąc innowacyjności opartej na inwestycjach kapitałowych.

Jeśli konsumpcja będzie nadal słabła, to ucierpi przede wszystkim branża usługowa, na której opierają się rozwinięte gospodarki. Jedyną reakcją firm na spadek zapotrzebowania na usługi są zwolnienia albo redukcja wielkości etatów.

Zdaniem prof. Katarzyny Śledziewskiej z DELab UW trudno w tej chwili przewidzieć dalekosiężny wpływ rozwoju technologii na rynek pracy. Zwraca ona uwagę przede wszystkim na to, że zmienia on zasady funkcjonowania globalnej gospodarki, w czym ważną rolę spełniają procesy datyfikacji i usieciowienia. - Przepływ danych i usieciowienie oznacza otwarcie rynków międzynarodowych dla nowych uczestników dzięki niższym barierom wejścia na rynki globalne za pośrednictwem platform. Głównymi graczami przestają być państwa rozwinięte, a znaczenie na globalnym rynku zaczynają zdobywać państwa rozwijające się, widząc w technologii możliwości na przeskoczenie swoich luk. Również tymi nowymi uczestnikami gospodarki światowej przestają być korporacje, a stają się małe firmy czy wręcz osoby indywidualne, znowu za pośrednictwem platform, mogący brać bezpośredni udział w gospodarczym życiu świata – mówi Śledziewska. Rozwój nowych form współpracy może zaburzyć według niej podział sił na arenie międzynarodowej i nie wiadomo jeszcze jak wpłynie na rozwój organizacji i nowego porządku.

>>> Polecamy: Czy kapitał ma narodowość? "Polski wzrost gospodarczy jest pewną iluzją"