Gdyby w 1989 r. George Soros przekonał prezydenta USA do swojego planu reformy polskiej gospodarki, Leszek Balcerowicz nie przeszedłby do historii jako autor terapii szokowej.
Wiara w to, że po wyborach 4 czerwca 1989 r. Polska była w pełni suwerennym krajem, a jej przywódcy samodzielnie podejmowali decyzje, może dawać miłe poczucie komfortu. Pozwala toczyć zażarte dyskusje o tym, czy Leszek Balcerowicz jest narodowym bohaterem, czy też doktrynerem bez serca, który w imię neoliberalizmu skazał miliony Polaków na nędzną wegetację, jednocześnie niszcząc tysiące państwowych firm i wyprzedając majątek narodowy. Dziś, po 30 latach od powołania rządu Tadeusza Mazowieckiego, w którym 42-letni wówczas ekonomista objął tekę ministra finansów i wicepremiera, łatwiej dostrzec fakty długo nieprzyjmowane do wiadomości. A gdy je ze sobą połączyć, okaże się, że terapia szokowa zostałaby zaaplikowana polskiej gospodarce niezależnie od tego, kto nią akurat zarządzał.

Koło historii

Gdy w Waszyngtonie sławny finansista George Soros uparcie przekonywał prezydenta George’a Busha seniora do swej wizji reformowania Polski, Balcerowicz szykował się właśnie do wyjazdu na stypendium naukowe do Wielkiej Brytanii. Perspektywa wyprawy przez całą Europę maleńkim fiatem 126p jawiła się jako mało zachęcająca. Sprawy zaczęły wyglądać znacznie gorzej, gdy okazało się, że ktoś ukradł z jego malucha koło zapasowe. Balcerowicz zadzwonił do kolegi ekonomisty Stefana Kawalca z prośbą o pomoc. Właśnie upadał PRL i takie dobro luksusowe zdecydowanie łatwiej było skraść niż kupić. Mimo to Kawalec zgodził się pożyczyć koło. Równocześnie przypomniał sobie, że nieco wcześniej kontaktował się z nim Waldemar Kuczyński, doradca obozu solidarnościowego, który rozpaczliwie szukał osoby gotowej objąć tekę ministra finansów. Przyszłego szefa resortu czekały wielkie wyzwania, gdyż Polska pogrążała się w gospodarczej zapaści. Po bankructwie na początku lat 80. i paru latach zastoju rząd Mieczysława F. Rakowskiego przeprowadził kilka radykalnych zmian, m.in. uwolnił ceny narzucane dotąd przez państwo. Zrobiono to bez oglądania się na deficyt towarów i nadmiar gotówki w portfelach obywateli. „Ludzie kupują, co im wpadnie do ręki. Jedyne, co mogłoby tę tendencję odwrócić, to pojawienie się na rynku takiej ilości towarów, która nasyciłaby go. Jest to jednak niemożliwe” – zapisał w dzienniku 4 lutego 1989 r. zrezygnowany Rakowski. Uwolnione ceny poszybowały w górę, a to prowokowało biedniejących pracowników do strajków. Robotnicy żądali podwyżek i je dostawali, co tylko nakręcało spiralę inflacji. „Wszędzie dostrzega się coraz większe ubóstwo. Stopa inflacji sięga 350 proc. w skali rocznej i nikt nie spodziewa się, by nie mogła dalej wzrastać” – pisał w 1989 r. na łamach „The Daily Telegraph” historyk Norman Stone.
Mimo dramatycznej sytuacji tuż przed czerwcowymi wyborami parlamentarnymi Rakowski zdecydował się radykalnie podnieść płace, komu się tylko dało. Ale komuniści i tak przegrali. Złotówka wciąż traciła na wartości, a hiperinflacja szybko niszczyła kolejne gałęzie gospodarki. Nic więc dziwnego, że w pierwszym rządzie, jaki miała utworzyć dotychczasowa opozycja, posada ministra finansów okazała się najtrudniejsza do obsadzenia. Gdy Balcerowicz zjawił się po obiecane koło zapasowe, Kawalec przekazał koledze, że właśnie rekomendował go Kuczyńskiemu na nowego szefa resortu. „Leszek powiedział, że Kuczyński dzwonił i nagrał się na automatycznej sekretarce z prośbą o oddzwonienie, lecz Leszek nie oddzwonił. Myślał, że dzwoni do niego dziennikarz z Paryża, który chce porozmawiać o sytuacji w polskiej gospodarce, i uznał, że nie ma już czasu na takie spotkanie w związku ze swoim wyjazdem za granicę” – wspominał potem Stefan Kawalec. „Opowiedziałem mu o mojej rozmowie z Kuczyńskim, o roli, jaką pełni, i namówiłem Leszka do tego, żeby do niego zadzwonił” – dodawał ekonomista.
Reklama
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP