W czasie niedawnej debaty przed prawyborami prezydenckimi w Partii Demokratycznej wielu kandydatów nie zgadzało się w kwestii przyczyn zjawiska utraty miejsc pracy. Andrew Yang stwierdził, że głównym powodem utraty miejsc pracy jest automatyzacja. Wydaje się, że Joe Biden i Bernie Sanders zgodzili się z tą tezą. W ramach odpowiedzi na ten problem, Yang zaproponował wprowadzenie uniwersalnego dochodu gwarantowanego, zaś Sanders argumentował za federalnymi gwarancjami pracy. Z kolei Elizabeth Warren nie zgodziła się z tymi diagnozami, stwierdzając, że „podstawowym powodem utraty miejsc pracy była zła polityka handlowa”. Osoby zajmujące się weryfikacją informacji z agencji Associated Press przyznali rację Yangowi, tłumacząc to, że „ekonomiści w większości utratę miejsc pracy wyjaśniają automatyzacją i robotyzacją, a nie umowami handlowymi”.

Fakty jednak nie są tak jasne, jak agencja AP chciałaby, abyśmy myśleli, zaś wokół przyczyn utraty miejsc pracy trwa dziś wielka debata.

Utrata miejsc pracy w ciągu ostatniej dekady była spowodowana głownie dwoma czynnikami – recesją oraz procesami starzenia się. Kryzys z 2009 roku doprowadził do zmniejszenia się liczby miejsc pracy oraz spowolnienia w zatrudnieniu. Po zakończeniu recesji wskaźnik zatrudnienia osób w wieku 25-54 odbił się, ale ze względu na odejście na emerytury osób z pokolenia baby boomers, całkowity wskaźnik zatrudnienia jest niższy niż wcześniej.

Ale tylko dlatego, że prawie każdy ma pracę, nie oznacza, że ta praca jest dobra. Wielu komentatorów i polityków zwraca uwagę na spadek dobrze opłacanego zatrudnienia w przemyśle.

Reklama

Odsetek Amerykanów zatrudnionych w przemyśle cały czas spada. We wczesnych latach 50. XX wieku w przemyśle pracowała ok. 1/3 Amerykanów. Dziś odsetek ten wynosi tylko 8,5 proc.

Za dużą część tego spadku odpowiadała rosnąca wydajność, w tym automatyzacja – i to dużo wcześniej niż takie pojęcia, jak roboty czy sztuczna inteligencja, stały się powszechne. Otóż zmniejszenie liczby pracowników było możliwe dzięki lepszym maszynom oraz poprawie procesów produkcji.

Jednakże rosnąca wydajność nie była jedynym czynnikiem zmniejszenia się liczby miejsc pracy. Jeśli popyt na wytworzone dobra bardzo wzrósł, to odsetek pracowników przemysłu mógł nie spadać. Zamiast tego ludzie byli bardziej usatysfakcjonowani z posiadanych samochodów, domów oraz innych dóbr fizycznych. Zaczęli zatem wydawać środki na usługi – ochronę zdrowia, edukację, ubezpieczenia, finanse, podróże, rozrywkę itp. W tej sytuacji coraz większa liczba Amerykanów rozpoczynała pracę w usługach. W sektorze tym płace są niższe niż w przemyśle – prawdopodobnie dlatego, że praca taka wymaga mniejszych kwalifikacji i jest w mniejszym stopniu uzwiązkowiona niż w przypadku przemysłu.

Ale nawet jeśli odsetek Amerykanów pracujących w przemyśle spadał, to całkowita liczba miejsc pracy rosła. Później, po roku 2000, liczba zatrudnionych w przemyśle zaczęła gwałtowanie spadać (z poziomu 17,3 mln osób w 2000 r. do 11,5 mln w 2010 r.).

Aby wyjaśnić tak gwałtowny spadek, łagodna recesja z 2001 roku raczej nie wystarczy, gdyż wbrew odbiciu gospodarczemu, które nastąpiło później, liczba miejsc pracy w przemyśle nie przestawała szybko spadać. Musiało zatem wydarzyć się coś innego.

Czy był to wybuch szybkiej automatyzacji? Niektórzy tak uważają. Ekonomiści Michael Hicks i Srikant Devaraj w pracy opublikowanej w 2015 roku twierdzą, że za ponad 87 proc. utraty miejsc pracy w przemyśle w latach 2000-2010 odpowiada zwiększenie wydajności.

Pomimo, że wyniki badań Hicksa i Devaraja są szeroko cytowane w mediach, w tym przez agencję AP, to samo badanie jest wątpliwe. Z zastosowanej przez badaczy metody wynika, że jeśli produktywność zupełnie by nie wzrosła, to w badanym okresie liczba miejsc pracy w przemyśle uległaby radykalnemu zwiększeniu. Utrata miejsc pracy, którą zajmują się badacze, nie obejmuje aktualnej liczby miejsc pracy, które zniknęły, ale jest różnicą pomiędzy rzeczywistością, a wyimaginowaną przyszłością, w której panuje obfitość miejsc pracy w przemyśle i stagnacja w wydajności.

Oprócz tego, że jest to bardzo dziwna definicja utraty miejsc pracy, to konkluzja z tych badań jest po prostu nierealistyczna – że jeśli produktywność nie rosłaby w pierwszych latach XXI wieku, to amerykańskie produkty przegrałyby z zagranicznymi jeszcze szybciej, niż miało to miejsce w rzeczywistości. Tymczasem prawdopodobnie było inaczej: wydajność poszła tak bardzo w górę dlatego, że tylko najbardziej wydajne fabryki w USA były w stanie przetrwać chiński zalew tanich produktów.

Jeśli chodzi o rzeczywistą liczbę utraconych miejsc pracy w stosunku do wzrostu importu na początku XXI wieku, to poważniejsze szacunki określają tę relację na ok. 2/3. Na przykład w badaniu z 2014 roku, które zostało przeprowadzone przez ekonomistów Darona Acemoglu, Davida Autora, Davida Dorna oraz Gordona Hansona, stwierdza się, że całkowita liczba utraconych miejsc pracy w przemyśle z powodu importu towarów z Chin w latach 1999-2011 wyniosła od 2 do 2,4 mln. Stanowi to ok. 60 proc. wszystkich utraconych miejsc pracy w tym okresie. Stagnacja wynagrodzeń w przemyśle w tym okresie jest kolejnym dowodem na to, że konkurencja ze strony chińskiego importu była ważniejszym czynnikiem niż zwiększona wydajność amerykańskich firm.

Zatem choć ekonomiści wciąż nie wiedzą dokładnie, ile miejsc pracy zostało utraconych w wyniku konkurencji z Chin, to wygląda na to, że liczba ta jest całkiem duża. Na szczęście zagrożenie chińską konkurencją zaczęło się zmniejszać wraz ze wzrostem kosztów po stronie Chin. Tymczasem automatyzacja produkcji wciąż nie jest aż tak dużym wyzwaniem, jak sugeruje to Andrew Yang.

Zamiast przejmować się problemami przyszłości lub jeszcze nie rozpoznanej przyszłości, politycy powinni skupić się na poprawie dobrobytu pracowników tu i teraz, choćby poprzez wzmocnienie roli związków zawodowych, polepszenie sieci bezpieczeństwa socjalnego oraz promocję amerykańskiego przemysłu i technologii.

>>> Czytaj też: Sytuacja jest coraz gorsza. W USA odnotowano pierwszy od lat spadek produkcji przemysłowej