ikona lupy />
Dominik Batorski, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, współtwórca Sotrendera, firmy tworzącej narzędzia analityczne do monitoringu i optymalizacji marketingu w mediach społecznościowych. / DGP
Czy nasi politycy i ich sztabowcy nauczyli się już perfekcyjnie wykorzystywać potencjał mediów społecznościowych?
Raczej podpatrują to, jak używa się ich za granicą i próbują pewne pomysły kopiować, ale daleko im jeszcze do wprawy i skali, jaką zyskali sztabowcy w USA czy Wielkiej Brytanii.
Na czym polega różnica?
Reklama
Przede wszystkim na skali, ale też na wykorzystywanych narzędziach. Na przykład Twitter jest w USA powszechny, u nas to komunikator branżowy, z którego korzystają głównie politycy, dziennikarze, przedstawiciele zawodów technologicznych. Nie jest to jak w Ameryce forum ogólnonarodowej dyskusji, u nas wykorzystuje się go jako drogę dotarcia do liderów opinii. Tak wcześniej działały blogi polityków, choćby Janusza Palikota, którego wpisy były mocne, kontrowersyjne, więc łatwo zdobywały uwagę mediów. I nagłaśniane przez nie trafiały do szerszej opinii. Teraz tę funkcję przejął polski TT. Samych czytających tweety nie ma wielu, lecz jeśli potraktować ich jako przekazicieli i roznosicieli danych, to zasięg wrzuconej informacji gwałtownie rośnie.
Brzmi to tak, jakby ktoś się nami posługiwał…
Tę myśl zawsze warto mieć z tyłu głowy. Wpływ na media dający darmowe zasięgi jest istotny, ponieważ w Polsce istnieją limity przekazywania środków finansowych na rzecz partii, ograniczenia dotyczą również pozyskiwania oraz wydatkowania środków podczas kampanii. W USA wydawane są wielokrotnie większe sumy. Ugrupowania i ich kampanie są w przeważającej części finansowane ze źródeł prywatnych, w tym przez korporacje – co, zdaniem krytyków, sprawia, że kapitał ma większy wpływ na proces wyborczy niż obywatele. Mówię o tym dlatego, że o wiele łatwiej jest prowadzić działania w mediach społecznościowych, nie mając ograniczeń finansowych.
„Dawałem pieniądze wielu ludziom, każdemu, kto dzwonił i prosił. I wiecie co? Kiedy czegoś od nich potrzebowałem dwa, trzy lata później, to dzwoniłem do nich i zawsze byli dla mnie dostępni” – mówił w 2016 r. Donald Trump w debacie republikanów ubiegających się o prezydenturę.
I te pieniądze mają istotne przełożenie na kampanię. W przypadku mediów społecznościowych duże środki przekładają się na o wiele większą przestrzeń do eksperymentowania z nowymi rozwiązaniami, na inwestycje w analitykę. Sztab Trumpa w dniu debaty z Hillary Clinton rozesłał przez Facebooka blisko 175 tys. wariacji jego argumentów. Różniły się drobiazgami, by pasowały do różnych odbiorców: w ten sposób Trump – kandydat docierał do swoich zwolenników, przeciwników i do osób niezdecydowanych. Pierwszych umacniał w postanowieniu, drugim zohydzał kontrkandydatkę, zaś trzecich przekonywał do siebie. Strategia okazała się skuteczna, bo został prezydentem. Więc wciąż sięga po sprawdzone metody. Tylko w ostatnich 18 miesiącach uruchomił prawie 300 tys. kampanii politycznych na FB.
>>> CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP