Sprawa jest prosta. Nie ma ruchu, nie ma kasy. Ile jej zabraknie, okaże się niebawem, albo później i wtedy będzie jeszcze gorzej. Epidemie i pandemie, bardzo źle wpływają na ludzkość, a najbardziej na podróże.

Sektor turystyczny praktycznie wszędzie na świecie zamarł albo też jest w trakcie zamierania. Ludzie boją się, przestrzegają zaleceń rządów swoich krajów, pozostają na miejscu i siedzą w domach.

Groźny koronawirus ujawnił się w Europie poza zasadniczym szczytem turystycznym. Puste są stacje narciarskie, lecz to generalnie biznes z lepszej półki, wysokomarżowy. W górach nie będzie raczej fali bankructw, bo górale, czy to w Alpach, czy Tatrach, mają pieniądze, ale pojawią się jednak kłopoty z płynnością, czyli z brakiem gotówki na płatności, np. za energię, czy na raty kredytowe.

Problemy już mają, a jeśli choroba nie cofnie się szybko, będą mieli ogromne – zarówno wielcy tour-operatorzy, jak też mniejsze biura turystyczne. W tym biznesie upadki są częste i nie potrzeba do nich globalnej pandemii. Nie chroni przed nimi nawet szlachetna nazwa i niemal dwa stulecia tradycji.

Niedawno zbankrutowało przecież legendarne biuro Thomas Cook. W ostatnich dekadach jego hasło reklamowe brzmiało: „Don’t Just Book it, Thomas Cook it! Teraz jednak znowu trzeba rezerwować, „tomaszowanie” się skończyło.

Reklama

Biura podróży działają w warunkach bardzo ostrej konkurencji oraz aroganckich oczekiwań ze strony ogromnej masy podróżników. Biali Państwo chcą mieć w Egipcie, czy Tajlandii dużo, tanio i szybko, ale płacić tubylcom chcieliby miedziakami. Efektem są wysokie obroty i niskie marże, jeszcze niższe zyski i ujemne miesiącami przepływy gotówkowe.

Dla firm z branży turystycznej, jak również dla przewoźników samolotowych i autokarowych choroba COVID-19 u wielu pacjentów jeszcze późną wiosną tego roku to upadek lub jego bardzo realne widmo.

"W 2018 r. udzielono w 28 państwach UE 1,66 mld noclegów, o ponad 300 mln więcej niż w 2009 r."

Dla hotelarzy, właścicieli pensjonatów oraz domów i mieszkań na turystyczny wynajem najgorszy czas to w Europie początek roku. W styczniu liczba noclegów rejestrowanych w Unii Europejskiej wynosi ok. 80 mln i rośnie dopiero od połowy marca, najpierw do 100 mln miesięcznie, żeby w lipcu dojść do ok. 250 mln oraz do szczytu na poziomie ok. 300 mln w sierpniu. Eurostat podaje, że w 2018 r. udzielono w 28 państwach UE 1,66 mld noclegów, o ponad 300 mln więcej niż w 2009 r. Uderzenie pandemii w turystykę europejską będzie zatem silniejsze niż byłoby 10 lat temu.

Zaskakująca informacja brzmi, że największymi obrotami w szeroko definiowanym biznesie hotelarskim cieszą się Niemcy, gdzie w 2018 r. udzielono ponad 330 mln noclegów. W tym szczególnym przypadku ważną rolę grają podróże biznesowe mieszkańców po własnym kraju, ale też duża siła nabywcza pensji i emerytur, która nie zmusza Niemców do ścibolenia podczas wypadów krajoznawczych. W czołówce turystycznej Europy jest oczywiście Francja (ok. 300 mln noclegów w 2018 r.), Włochy – 212 mln, W. Brytania – ok. 200 mln i Hiszpania – prawie 170 mln.

Wszystkie te państwa to czołówka światowa pod względem zamożności i standardów zarządzania państwem i gospodarką. Ich sektory turystyczne mogą ponieść nawet wielkie straty, ale podniosą się lub zostaną podniesione. Także dlatego, że to część ich tożsamości i kultury narodowej. Poza tym, po opadnięciu fali przerażenia, co nastąpi prędzej, czy później, na upadek nie pozwolą turyści z Ameryki i bogatych rejonów Azji.

Przyjazdy do Polski bardziej zakupowe niż poznawcze

Jeszcze 30 lat temu Polski nie było na żadnej zagranicznej mapie wojaży dla ciała i ducha. Mimo braku atrakcji na podobieństwo rzymskich, czy paryskich, dziś Kraków, Warszawa, czy Gdańsk stały się co najmniej ciekawostką dla milionów obcokrajowców. Duża część z nich przybywa do nas w poszukiwaniu bardzo niewybrednej rozrywki wieczornej, ale gdy się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.

W 2018 r. w Polsce zarejestrowano 71 mln noclegów. GUS podaje, że w 2018 r. cudzoziemcy wydali w Polsce 43,5 mld złotych. Ponieważ większość stanowili przybysze z rejonów bezpośrednio graniczących z Polską, to trudno nazwać ich turystami.

Rzeczywiście, na zakupy towarów (w tym paliw) cudzoziemcy wydali 34,6 mld zł, czyli 80 proc. całej tej kwoty. Za usługi, głównie zakwaterowanie i wyżywienie zapłacili zatem ledwo 8,9 mld zł. Statystyczny obcokrajowiec wydał podczas jednego pobytu u nas 503 zł, z tego na usługi mogące mieć związek z celem turystycznym 103 zł.

Obraz zmienia się wraz z uwzględnieniem miejsca przekroczenia granicy. Kto przylatuje samolotem do Polski lub przypływa promem albo wycieczkowcem, nie rozgląda się z reguły za najbliższą Biedronką. Przeciętne wydatki cudzoziemca przebywającego w Polsce dłużej niż jeden dzień wyniosły w 2018 r. 1049 zł i były trzykrotnie większe aniżeli wydatki osoby nie korzystającej z noclegu.

Dla polskiej gospodarki jako takiej turystyka ma niezbyt wielkie znaczenie, ale dla setek sporych firm i tysięcy firemek bardzo duże, zwłaszcza jeśli uwzględnić jej największą część, czyli wypoczynek i wojaże Polaków po własnym kraju. Jeśli w 2018 r. obcokrajowcy wydali u nas na noclegi i posiłki niecałe 9 mld zł, to my sami, w tym samym roku, na ten sam cel, u siebie wydaliśmy trzy razy więcej, bo 27,7 mld zł.

Wpływ pandemii na turystykę będzie oczywiście odczuwalny, ale w wymiarze makroekonomicznym będzie jednak mikry. Co innego olbrzymie prawdopodobnie problemy dziesiątek tysięcy ludzi prowadzących mini-biznesy turystyczne i osób, które pracują bez etatów. Takie osoby już nie mają co robić, albo nie znajdą pracy wiosną i latem. Większość z nich sama się nie podźwignie, więc liczą na państwo. Niechby się nie przeliczyli.

Biliony w globalnym obrocie turystycznym

Gdyby pandemia nie ustąpiła po paru miesiącach i gdyby uraz po koronawirusie pozostawił w ludziach bardzo mocne ślady, zniechęcając ogół na długo do jakichkolwiek wyjazdów, negatywne skutki dla turystyki światowej zostałyby przyćmione przez więcej niż poważne globalne konsekwencje ogólnogospodarcze. Taki obrót rzeczy jest możliwy, ale lepiej nie krakać.

Nie ma żadnej dobrej metody szacowania skutków ekonomicznych zjawisk rzadkich, zwłaszcza że ich natura i zasięg są zawsze inne, a wtórne reakcje nie do pomyślenia wcześniej. Kto by np. pomyślał, że po podmorskim wstrząsie, wielkiej fali zwanej tsunami i wielkiej katastrofie na japońskim wybrzeżu Niemcy postanowią zamknąć wszystkie swoje elektrownie atomowe?

Pieniężną miarą turystyki międzynarodowej jest tzw. eksport turystyczny, czyli suma wydatków ponoszonych na miejscu przez turystów powiększona o wpływy z transportu pasażerskiego. Miara jest oczywiście bardzo przybliżona.

Znacznie gorzej jest z szacowaniem rozmiarów turystyki krajowej własnych mieszkańców, bo w tym przypadku nie ma takich wygodnych i wiarygodnych punktów rejestracji ruchu jak lotniska, lądowe przejścia graniczne, czy kantory, zaś ruch turystyczny tworzą też kilkunastogodzinne wypady bliżej lub dalej „za miasto”.

"Globalna wartość eksportu turystycznego sięgnęła 1,7 biliona dolarów."

Według działającej w strukturach ONZ World Tourism Organization (UNWTO), globalna wartość eksportu turystycznego sięgnęła 1,7 biliona (1 700 miliardów) dolarów, w tym wydatki turystów na miejscu, głównie na zakwaterowanie i posiłki – 1,45 biliona dolarów. Znaczenie gospodarcze turystyki dla świata jest ogromne, zwłaszcza że powyższy szacunek dotyczy wyłącznie rejestrowanej turystyki zagranicznej. Gdyby dodać np. trudny do uchwycenia ruch w ramach strefy Schengen, ale przede wszystkim turystykę krajową, to wartość urosłaby pewnie dwukrotnie, a niemal z pewnością do trzech bilionów.

UNWTO podaje, że w zestawieniu najważniejszych gałęzi gospodarki światowej turystyka jest wprawdzie za przemysłem chemicznym i paliwowym, ale przed motoryzacją, a nawet przetwórstwem żywności.

Ruch turystyczny jest (przynajmniej do teraz) coraz intensywniejszy. W 2005 r. zarejestrowano w świecie 809 mln „międzynarodowych przyjazdów turystycznych”, a w 2018 – ok. 1,4 mld. Z porównania odpowiednich wielkości wynikałoby, że statystyczny podróżnik/wczasowicz wydawał ostatnio podczas jednego wyjazdu dobrze ponad 1000 dolarów „na życie” i ok. 180 dolarów na bilet.

Wprawdzie pojawią się już jakieś oceny możliwych, biznesowych skutków pandemii w turystyce i w ogóle w gospodarce, ale wydaje się, że jest stanowczo za wcześnie na prognozy. Są dwa główne czynniki, których nie znamy.

Nie wiemy, jak długo potrwa obecna pandemia i jak szybko popadnie w zbiorową niepamięć. Jasne jest jednak, że im dłużej będzie trwała, tym coraz gorsze skutki mnożyć się będą w tempie szybszym niż arytmetyczny.

Jednak niepewność prognostyczna ustępuje także w scenariuszu szybkiego zaniku choroby, np. już za kilka tygodni. Nie wiadomo bowiem jak długo pozostanie w ludziach uraz do wyjazdów. Istnieją zatem przesłanki wskazujące, że w średnim okresie kłopoty branży turystycznej mogą być głębsze niż negatywne skutki ogólnogospodarcze dla świata.

Wyobrażenia oparte na doświadczeniach

Wobec zbyt wielu niewiadomych wszelkie rachunki strat są przedwczesne. Zrzeszenie przewoźników lotniczych IATA sądzi np., że negatywne skutki COVID-19 dla tej branży wyniosą w tym roku 133 mld dolarów, ale dziś na tę prognozę nawet zeszłorocznych orzechów stawiać nie warto. Wszyscy chcielibyśmy jednak wiedzieć, co może nas czekać, więc literatura tematu oparta na badaniach ex post, czyli już długo po fakcie, jest dość bogata.

Olga Jonas z Harvardu zajęła się stosunkowo niedawnym lekkim wybuchem zachorowań w Korei Południowej w 2015 r. na bliskowschodni syndrom oddechowy MERS. Doliczono się wówczas tylko 186 przypadków, ale gospodarka miała ucierpieć aż na 8,2 mld dolarów, czyli ekonomiczny koszt jednego zachorowania wynieść mógł 44 mln dolarów.

"Koszt epidemii rośnie wraz ze stopniem rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego kraju."

Bardzo dużo, ale z drugiej strony, z całą pewnością, koszt rośnie wraz ze stopniem rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego, bowiem w państwach najbogatszych, a do nich należy Korea wyższe są koszty i ceny, a przede wszystkim cenniejsze jest życie ludzkie.

Szeroko cytowane są wyniki badań naukowców z Australian National University (Warwick McKibbin i Alexandra Sidorenko) opublikowane w 2006 r. w ich pracy o globalnych konsekwencjach makroekonomicznych pandemii grypy. Na podstawie analizy historycznej obejmującej m.in. zabójczą „hiszpankę” i SARS ocenili, że w scenariuszu łagodnym światowa fala grypy mogłaby ująć z globalnego PKB 0,8 proc., czyli wówczas produkt o wartości ok. 330 mld dolarów. W wariancie ultra niekorzystnym uszczerbek wyniósłby aż 4,4 bilionów dolarów, czyli ponad 10 proc. światowego produktu brutto.

Dość podobne są oceny potencjalnej skali strat uzyskane w 2005 r. przez Biuro Budżetowe amerykańskiego Kongresu (CBO). W zależności od natężenia pandemii i jej śmiertelności gospodarka amerykańska straciłaby od 1,5 proc. do 5 proc. PKB.

Parę tygodni temu, na początku marca 2020 r. prof. Warwick McKibbin przedstawił, tym razem w parze ze swym doktorantem Roshen’em Fernando, swoje najświeższe szacunki w pracy o potencjalnym globalnym wpływie makroekonomicznym COVID-19 w siedmiu scenariuszach. Punkt odniesienia może stanowić globalny produkt brutto, który w 2019 r. miał prawdopodobnie wartość ok. 86 bilionów dolarów. W wariancie najłagodniejszego przebiegu pandemii globalna strata w produkcie brutto za 2020 r. mogłaby wynieść ok. 280 mld dolarów (w tym 95 mld dol. w Chinach i 21 mld dol. w Indonezji). W wariancie katastrofalnym, zbliżonym do przebiegu „hiszpanki” sto lat temu mogłoby to być prawie 9,2 bilionów, czyli znowu ponad 10 proc. ubiegłorocznego PKB.

Wiele wskazuje na to, że świat nie doświadczy raczej klęski, pytanie brzmi, czy wyciągnie nauki? Badacze australijscy podkreślają znaczenie kosztów, które mogłyby zostać oszczędzone światu, gdyby więcej i lepiej inwestować w publiczne systemy ochrony zdrowia, zwłaszcza w państwach mniej rozwiniętych, gdzie i ludzi więcej oraz gęściej, i opieka zdrowotna gorsza.

Czy naprawdę musimy tyle jeździć po świecie?

Jak świat światem, ludzie z siwym włosem powtarzali i powtarzać będę, że kiedyś, gdy byli młodzi, było jednak lepiej. Generalnie, guzik prawda, ale już w szczegółach jest w tym odrobinę racji.

Turystyka przybrała w ostatnich dekadach ogromne rozmiary. Wg cytowanej już UNWTO, w 1950 r. było w skali świata zaledwie 25 mln tzw. międzynarodowych przyjazdów turystycznych. Od tego roku ludność świata powiększyła swą liczebność trzykrotnie, a ruch turystyczny połączony z przekraczaniem granic – prawie 60-krotnie.

Parę lat temu świat obiegła przerażająca wręcz fotografia tłumu wyczekującego w kolejce do wejścia na wierzchołek Mount Everestu. Sportem, zwłaszcza dla młodych, stały się wyjazdy na weekend co tydzień do innego miasta w Europie. Żeby jeszcze w jakimś celu, ale głównie dla zdjęcia na Instagramie, bo pizza i piwo raczej wszędzie takie same. Mieszkańcy bardzo wielu miast, nie tylko Barcelony, Wenecji czy Paryża, ale także Krakusy, mają dość. Gdyby obecna pandemia mogła ten owczy pęd zahamować, to byłby to mały plus uzyskany oczywiście nie tym kosztem, co potrzeba.

Autor: Jan Cipiur, dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii.