Władze amerykańskich miast gorączkowo przekształcają motele i centra rekreacji w tymczasowe schroniska dla bezdomnych, aby nie dopuścić do powstania nowych ognisk choroby
San Francisco było pierwszym miastem w USA, które zakazało swoim mieszkańcom opuszczania domów z wyjątkiem wyjścia do pracy czy zrobienia koniecznych zakupów. W reakcji na komunikat władz kilkadziesiąt tysięcy osób koczujących tam na ulicach wpadło w panikę i dezorientację. Bo czy to oznaczało, że muszą przez długie dni grzęznąć w tekturowych budach i namiotach? I co mają jeść, skoro zamknięto garkuchnie i centra pomocy? Jak będą załatwiać swoje potrzeby? A może po prostu wszystkich ich zgarną do więzienia?
O ile w ostatnich latach Ameryka nie poświęcała wiele uwagi na szukanie systemowego rozwiązania problemu osób w kryzysie bezdomności, o tyle obecnie stało się to sprawą życia i śmierci. Ta grupa w USA jest szczególnie narażona na to, aby stać się ogniskiem COVID-19 − co wiąże się z dodatkowym ryzykiem epidemicznym dla miast, w których żyją. Jednak podobnie jak w całych Stanach, pomoc dla bezdomnych w czasie pandemii dociera zbyt wolno i chaotycznie. Kto myśli, że nie ma nic bardziej przygnębiającego niż widok wyludnionej metropolii, powinien przejść się po uliczkach i miejskich parkach naszpikowanych namiotami. Albo po rozległych parkingach, gdzie na asfalcie wymalowano równe kwadraty, aby ludzie, którzy na nich sypiają, znajdowali się od siebie w bezpiecznej odległości. I nie są to wcale obrazki z najuboższych rejonów USA.

Biedabogactwo

Liczba Amerykanów bez adresu spadała przez kilkanaście lat z rzędu do 2016 r. Od tego czasu populacja ta zaczęła znowu rosnąć w tempie 2−3 proc. rocznie, czyli o ok. 600 tys. osób. Niepokojące jest przy tym, że bezdomność coraz częściej dotyka też amerykańską prowincję, gdzie do tej pory zjawisko to nie było szerzej znane.
Reklama
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP