Najczarniejszy scenariusz wygląda tak: śmieci zalegają na ulicach, bo nikt nie może po nie przyjechać. Gniją i rozkładają się pod domami albo są wywożone do lasów, by nie śmierdziały pod oknem. Brakuje rąk, by zrobić z tym porządek. Większość pracowników firm odpadowych jest w kwarantannie lub odmawia pracy, bo bez odpowiedniego sprzętu zabezpieczającego – masek, rękawiczek i gogli – nie chce się narażać na kontakt z wirusem, który może utrzymywać się w odpadach przez kilka dni.
Upadają kolejne klocki domina. Wiele sortowni, zwłaszcza tych mniej nowoczesnych, które są zależne od pracowników, a nie maszyn rozdzielających odpady na poszczególne frakcje, wstrzymuje działalność. W gminach zaczyna się paniczne poszukiwanie tymczasowych rozwiązań: gdzie upchnąć nieczystości, by nie zostać z nimi na ulicach, a przy tym nie narazić się na kary za łamanie norm środowiskowych. Nie da się rozwiązać problemu szybko i łatwo, bo przedsiębiorców wiążą restrykcyjne przepisy. Śmieci jeżdżą więc po całej Polsce, byleby ktoś chciał je przyjąć, nawet po kosmicznych cenach. Jest czas pandemii, nikt nie zajmuje się segregacją i recyklingiem. Z tego powodu gminy muszą się pożegnać z osiągnięciem wymaganych przez przepisy poziomów recyklingu (50 proc. w tym roku), płacą więc milionowe kary.