Rok 2018 to rok Wielkiego Internetowego Rozczarowania; rok, w którym po raz pierwszy głównego zagrożenia dla liberalnej demokracji nie upatrywano w samym neoliberalizmie, populizmie czy oderwaniu kosmopolitycznych elit, ale właśnie w mechanizmach funkcjonowania globalnej sieci.
W tym cyklu próbujemy sobie uporządkować kilka spraw, które wzbudziły nasze lęki. Dziś to, czym stały się nasze dane, kto je posiada, kto kupuje, a kto sprzedaje – i co z tego wynika.
Dawno temu odpowiedź na tytułowe pytanie była prosta jak drut: twoje dane, kochanie, czyli PESEL, adres zameldowania, miejsce urodzenia i nazwisko panieńskie matki, znajdują się w twojej głowie, a dodatkowo w przewiązanej sznurkiem starej teczce leżącej w szufladzie w przedpokoju. Wtedy za nasze dane uznawaliśmy te skąpe informacje, których żądał od nas w umowie pracodawca – i nie drżeliśmy specjalnie o ich bezpieczeństwo. Bo nawet jeśli ktoś, o zgrozo, dowiedziałby się, że urodziliśmy się w Mysłakowicach pod Jelenią Górą, to cóż najgorszego mogłoby się w związku z tym faktem stać?
Potem coraz większa część naszego życia zaczęła przenosić się do świata online, a społeczne zrozumienie problemu bezpieczeństwa danych wykonało skok iście kosmiczny.
Reklama
Najpierw powoli docierało do nas, że nasze „dane” to nie tylko PESEL i NIP. Dane to również nasze upodobanie do miękkich skarpetek, wysokość naszych zarobków, przebyta depresja, nasza opinia w debacie o Jedwabnem, komentarze na Facebooku i wiadomości napisane pod wpływem do kumpli. A także fakt, że mamy łuszczycę, że szukamy zarobku, że biegamy co rano po Łazienkach i że leczymy się na niepłodność. Jak również to, że wolimy porno lesbijskie od gang bangu, Kaczyńskiego od Tuska, Elmo od Grovera… Kochanie, gdzie są moje dane? Trudno powiedzieć, prawdopodobnie krążą gdzieś po gorących, ponuro mruczących serwerach, poza tym nie przeszkadzaj mi teraz, szukam śmiesznych filmików na YouTubie, zostawiając za sobą na tychże serwerach świeży, pachnący trop z moich własnych danych.
Z początku, gdy dotarło do nas, że nasze spotkania z ekranem wyciągają z nas więcej informacji niż przeciętny oficer SB podczas sesji z lampą w twarz, nie do końca nas to przestraszyło. Bo o ile oficer SB zwyczajowo wyglądał groźnie, to platformy zbierające najwięcej naszych danych – Facebook, Google i podległy mu YouTube, Twitter czy Amazon – od zawsze były urocze. Zawsze prezentowały się przyjaźnie i pomocnie, oferowały przydatne produkty: któż nie chciałby się podzielić zdjęciem kota na Facebooku, kto nie chciałby obejrzeć sposobów radzenia sobie z pchłami na YouTubie, kto nie chciałby łatwo wyszukać obroży przeciwpchelnej na Google’u i jednym kliknięciem kupić jej na Amazonie.
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP