– Praca stanowi mniejszy udział w kosztach, więc więcej produkcji może odbywać się w bogatszych krajach, czyli bliżej konsumentów – wyjaśnia Mary Hallward-Driemeier, ekonomistka Banku Światowego i współautorka raportu „Trouble in the Making? The Future of Manufacturing-Led Development”.

Przemysł oczywiście nadal będzie stanowił lewar wzrostu gospodarczego dla krajów rozwijających się, ale już nie jest tak doskonałym narzędziem jak jeszcze w połowie ubiegłego wieku był dla państw Azji Południowo-Wschodniej. Dotychczas industrializacja niosła ze sobą dwie korzyści: wyższą wydajność i tworzenie wielu miejsc pracy. Nawet niskie, ale powszechne pensje ograniczyły nierówności i napięcia społeczne. To jednak przeszłość, nowoczesne fabryki nie potrzebują już wielu pracowników. Industrializacja nadal przynosi wzrost gospodarczy, ale nie obiecuje już masowego zatrudnienia.

Oczywiście to daleko idąca generalizacja, bo nie ma czegoś takiego jak jeden przemysł zatrudniający jeden rodzaj pracowników. Dużą wartością raportu jest wyodrębnienie pięciu subsektorów przemysłowych ze względu na ich pracochłonność i wskaźniki eksportu.

W pierwszej grupie mamy przemysł pracochłonny i kapitałochłonny o regionalnym charakterze (drewno, żywność, metale itd.). W drugiej grupie przemysł lokalny oparty na surowcach (chemiczny, paliwowy). Wskaźniki eksportu przekraczające 50 proc. znajdujemy dopiero w kolejnych grupach – w pracochłonnej produkcji zatrudniającej nisko wykwalifikowanych pracowników (tekstylia, meble), oraz tych nieco bardziej wykwalifikowanych (produkcja maszyn). Klasą samą dla siebie jest grupa piąta, czyli globalna innowacyjna produkcja wymagająca wysokich kwalifikacji (komputery, elektronika, farmaceutyka). Przy niej wskaźniki eksportu przekraczają 75 proc., a zatrudnionych jest mało osób.

Reklama

„Niektóre sektory przemysłu wytwórczego pozostaną możliwymi punktami wyjścia dla dotychczas mniej uprzemysłowionych krajów i napędem dla mało wykwalifikowanych pracowników” – uspokajają ekonomiści Banku Światowego i dodają, że dotyczy to np. grupy drugiej, czyli producentów opierających się na lokalnych surowcach, bo tu dużego znaczenia nie ma ani automatyzacja, ani eksport ograniczony odległościami. Kraje o niskich kosztach pracy wciąż mają też szansę w grupie trzeciej, tzn. w pracochłonnej produkcji prostych dóbr. Przy produkcji tekstyliów, butów i odzieży proces automatyzacji nie zaszedł bowiem jeszcze daleko. Początkującym w industrializacji pozostaje w końcu także tradycyjny start od produkcji niskiej jakości i w niskiej cenie na rynek wewnętrzny.

Tak zaczynały Chiny, nim stały się fabryką świata. Dziś w tym kraju powstaje 25 proc. towarów na globie, podczas gdy w krajach wysoko rozwiniętych 60 proc. Jeszcze w 1994 roku te proporcje były zupełnie inne – kraje wysoko rozwinięte miały udział w światowej produkcji bliski 90 proc., a udział Chin nie przekraczał 5 proc.

Awans Chin na drabinie globalnej produkcji odpowiada też po części za dzisiejsze problemy krajów, które chciałyby powtórzyć ich sukces, choćby nawet na mniejszą skalę. Po pierwsze Chiny praktycznie zmonopolizowały prostą produkcję, nie zostawiając miejsca dla innych. Po drugie światowy handel znacznie spowolnił; nie tylko przez kryzys z 2008 roku, ale i w związku z końcem surowcowego supercyklu, który najwyraźniej widać w spadku chińskich zamówień. Po trzecie dominująca pozycja Chin wywołała w wielu rozwiniętych krajach działania protekcjonistyczne.

Biorąc to wszystko pod uwagę, raport przynosi lepsze wiadomości dla pracowników w krajach rozwiniętych niż rozwijających się. Owszem, ma już miejsce rewolucja technologiczna: Przemysł 4.0 oparty na robotach, automatyzacji, sztucznej inteligencji, a także coraz bardziej masowy druk 3D mniejszych serii produktów. Dotychczasowi pracownicy mogą więc czuć się zagrożeni, ale zdaniem Banku Światowego nie powinni. Sama automatyzacja zagraża bowiem tylko od 2 do 8 proc. dzisiejszych miejsc pracy i z pewnością przyniesie też powstanie zupełnie nowych zawodów.

Dobrze to widać w głośnym przykładzie szybkich fabryk Adidasa w Ansbach w Niemczech i w Atlancie w USA. te oparte na druku 3D zakłady skróciły cykl projektowania jednego modelu obuwia z 18 miesięcy do tygodnia, a ich wydajność to 500 tys. par butów rocznie. Tysiąc niewykwalifikowanych pracowników w Wietnamie straciło miejsca pracy na rzecz 160 techników w Niemczech i 160 w USA. Te liczby robią wrażenie dopóty, dopóki nie uświadomimy sobie, że Adidas produkuje 300 mln par butów rocznie i nadal zatrudnia przy tym tysiące ludzi w Azji. Przeniesienie produkcji o takiej skali na drukarki 3D, o ile jest w ogóle rozważane, potrwałoby zapewne całe lata.

Raport o produkcji przynosi jeszcze jedno cenne spostrzeżenie, że produkcja paradoksalnie nie jest najważniejsza. Większe znaczenie mają serwis i usługi powiązane z gotowym produktem. I tak w przypadku starego już telefonu Nokia N95 części stanowiły tylko 33 proc. jego wartości, samo ich zmontowanie ledwie 2 proc., a resztę (66 proc.) stanowiły właśnie usługi.

Widać więc wyraźnie, że kraje chcące się rozwijać potrzebują nie tylko mądrej polityki przemysłowej, ale również znalezienia przewag w całym łańcuchu wartości produktów, które mogłyby stać się globalne.

Autor: Marek Pielach