Rażące niedoszacowanie w kardiochirurgii, przede wszystkim dziecięcej, urealnienie kosztów w kardiologii (interwencyjnej i zachowawczej), brak chętnych do robienia specjalizacji w tych dziedzinach, personalne konflikty. Do tego dyskusja wokół tego, czy na ochronie zdrowia można robić biznes i co dalej z siecią prywatnych oddziałów sercowo-naczyniowych. Takie nagromadzenie wątpliwości i niejasności nie sprzyja zdrowiu. Zdrowiu pacjenta.

Medycyna to nie outlet

– Od lat dominuje narracja, że w kardiologii dzieje się lepiej niż w innych dziedzinach. Zarzuca się nam, że się dorabiamy – mówi prof. Piotr Hoffman, prezes Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego. Przekonuje, że tego, co wydarzyło się w kardiologii interwencyjnej w ostatnich 10–15 latach, nie sposób nazwać inaczej niż eksplozją. Nagle okazało się, że kraj ubogi, nie najlepiej zorganizowany potrafi stworzyć coś, co jest obecnie wizytówką Polski w świecie. Lekarze, płatnik i politycy usiedli razem do stołu. Strona organizująca ochronę zdrowia dostała jasną dokumentację, z której wynikało, że leczenie zawałów należy zmienić, unowocześnić nie po to tylko, by poprawić wskaźniki rokowania pacjenta, ale też jakość jego późniejszego życia. Decyzją NFZ i administracji państwowej podniesiono więc wyceny świadczeń. Powstał system sprawnie działającej kardiologii interwencyjnej. Sprawnie, bo blisko pacjenta. Pojawiły się pracownie, również te małe. Jest ich nieco ponad 160. Patrząc na ich liczbę i liczbę wykonywanych interwencji, to – po Holandii i Austrii – jesteśmy w światowej czołówce. – Leczenie ostrych zespołów wieńcowych jest perłą polskiej kardiologii. Udało się zredukować umieralność i osiągnąć wyniki takie jak w Niemczech przy pięciokrotnie niższych nakładach finansowych – ocenia. I zaraz dodaje: – Jeśli coś się udało, to nie należy tego niszczyć. Być może politycy zauważyli coś niepokojącego, ale od tego jest środowisko, by z nim debatować. Choćby Polskie Towarzystwo Kardiologiczne. Szkoda, że druga strona nie nazwała wprost tych problemów. Cała dyskusja zaczęła się z wysokiego C, posługiwano się określeniami „tłuste koty”, które miały dawać silne wrażenie, że istnieje drugie dno.
Reklama
Przyczyną jest jak zwykle brak pieniędzy. Być może chodzi o to, by zabierając kardiologom, przetransportować te środki do psychiatrii, pulmonologii czy pediatrii. – Na spotkaniach z PTK argumentowaliśmy, że szanujemy prawo Ministerstwa Zdrowia do decyzji. Jednak nie można zapominać, że co drugi Polak umiera na choroby układu sercowo-naczyniowego. Mając do dyspozycji kadrę i przygotowane środowisko, można walczyć z tą epidemią. Nie możemy jednak przejść do porządku dziennego nad decyzją, którą uważamy za szkodliwą – podkreśla Hoffman.
W czym rzecz? Chodzi o wycenę procedur w kardiologii. Jedni nazywają ją urealnieniem, inni – rażącymi cięciami. – Środowisko zgodziło się, że wymagają retaryfikacji – mówi prezes PTK. Przyznaje, że zmieniły się koszty i wyceny sprzed 10 lat i nie są dziś aktualne. Trzeba je zmienić, ale nie zdemolować systemu. Bo pojawiły się np. nowe generacje stentów, choćby te bioresorbowalne. Są dużo droższe, ale systemowi przynoszą długofalowe korzyści finansowe. Szczególnie gdy operowany jest młody człowiek, który ma szansę wrócić do pełnej sprawności. – Bilanse szpitali mówią jasno: przy obcinaniu wycen nie będą miały szansy wyjść ze spirali zadłużenia. Są ośrodki, które raportują narastanie długu. Medycyna to nie jest outlet, nie może korzystać ze starych technologii. Tym bardziej że zmieniają się też chorzy. Pacjent kardiologiczny teraz i 20 lat temu to kompletnie inne osoby. Dziś to człowiek starszy, z wieloma internistycznymi chorobami współistniejącymi. Dużo droższy w leczeniu. Takich ludzi dwie dekady temu nie było, bo umierali.

Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP