Obliczany przez Instytut Misesa dzień wolności sektora prywatnego w ostatnich latach przypadał coraz później. W 2012 roku był to 12 czerwca, a w 2019 roku - już 20 czerwca. Zdaniem Instytutu, powodem jest rozbudowa wydatków socjalnych. "Przede wszystkim wprowadzanie kolejno: programu 500+, obniżenia wieku emerytalnego, trzynastej emerytury i rozszerzenia programu 500+ sprawiło, że wydatki publiczne rosły szybciej niż dobrze rozwijający się sektor prywatny. Niejaką pociechą może być fakt, że publiczne inwestycje były systematycznie niższe niż prognozy polityków – dlatego też w ubiegłym roku dzień wolności sektora prywatnego przypadł 20 czerwca, a nie 23-24, jak prognozowaliśmy" - czytamy w opracowaniu.

W tym roku znaczące przesunięcie dnia wolności sektora prywatnego jest skutkiem pandemii koronawirusa i - w opinii członków Instytutu Misesa - błędnej polityki gospodarczej rządu wymierzonej w walkę z koronakryzysem. "Zamiast skupić się na uelastycznianiu gospodarki, by jak najszybciej nastąpiły zmiany potrzebne na poziomie mikro, wprowadzono pakiet transferów i pożyczek, który zamroził przedepidemiczną strukturę gospodarki i spowalnia niezbędne dostosowania" - pisze Mateusz Benedyk, dyrektor generalny Instytutu Misesa.

"Sektor prywatny utrzymujący państwo wyraźnie skurczył swoją produkcję, a rządowe wydatki wzrosły szybciej niż w ostatnich latach. Pewną różnicą jest sposób finansowania tych wydatków. O ile w ostatnich latach były one finansowane przede wszystkim z podatków, to w tym roku na wadze zyskały dwa inne sposoby: zadłużanie się i kreacja nowego pieniądza. Rząd zwiększa deficyt budżetowy i gwarantuje zaciąganie długu przez Polski Fundusz Rozwoju finansujący dużą część programów tzw. walki z kryzysem. Jednocześnie Narodowy Bank Polski przystąpił do programów skupu obligacji skarbowych, czego nie czynił wcześniej" - twierdzi Benedyk.

Reklama

Dzień wolności sektora prywatnego obliczany jest na podstawie prognoz rządowych zawartych w aktualizacjach planów konwergencji – dokumentach wysyłanych co roku do władz unijnych, w których rząd prognozuje kształt polityki fiskalnej w najbliższych latach. Prognozy są konfrontowane z rzeczywistymi wydatkami publicznymi i danymi o produkcji, gdy pojawią się już odpowiednie dane statystyczne za rok miniony.

"Nasz wskaźnik ma dwie przewagi nad typowymi miarami wielkości rządu – jak np. udział wydatków publicznych w PKB. Po pierwsze, z wydatków publicznych odejmujemy te, które są tylko księgową fikcją. W oficjalnych wydatkach publicznych emerytury podaje się z podatkiem, który następnie wraca do tej samej kieszeni – do skarbu państwa. Dlatego też nie wliczamy podatków i składek „płaconych” przez emerytów, rencistów i osoby zatrudnione w sektorze publicznym" - czytamy w raporcie. "Po drugie, nie przyrównujemy tak policzonych realnych wydatków do poziomu Produktu Krajowego Brutto – tylko do Prywatnego Produktu Krajowego Brutto. Tym samym nie uwzględniamy wydatków państwa na inwestycje oraz zakup dóbr i usług. Państwowe projekty inwestycyjne często mają ujemną stopę zwrotu (trzeba dokładać do ich utrzymania, nie zarabiają na pokrycie kosztów swojego funkcjonowania), więc są wtedy marnotrawstwem zasobów zużytych do ich produkcji".

Zdaniem Instytutu, czas pandemii pokazał też problem z zaliczaniem do PKB np. państwowych wydatków na edukację. "Niezależnie od tego, czy nauczyciele lub nauczycielki przeprowadzili lekcje wirtualnie, czy też z różnych względów (np. brak wsparcia technicznego ze strony systemu edukacji) zmuszeni byli przerzucić swoje obowiązki na rodziców i uczniów, to wydatki na ich pensje i tak zostaną zaliczone do PKB. Jako że wydatki państwowe nie przechodzą rynkowego testu aprobaty/dezaprobaty produktu przez konsumentów, to trudno je traktować jako ekwiwalentne wydatkom w sektorze prywatnym".