Każdy z nas będzie musiał wybrać stronę, plemię i dzidę, z wszelkimi tego konsekwencjami. Tak, Ty też, droga Czytelniczko/drogi Czytelniku. Ucieczka w Bieszczady stała się niemożliwa, bo tam też niedźwiedzie polują na wilki. To tym boleśniejsze, że w sumie… nihil novi i łatwo przewidzieć, dokąd nas to zaprowadzi.

„Czy ktoś o zdrowych zmysłach potrafi wyjaśnić, dlaczego w świecie, w którym o sukcesie gospodarczym decyduje wiedza, doktor z 30-letnim stażem na polskiej uczelni zarabia mniej niż początkujący magazynier w Biedrze?” Albo: „Czemu tzw. czternastka dla emerytów - i to w pełnej wysokości – przysługuje osobie, która w życiu przepracowała jeden dzień, a nie należy się komuś, kto zasuwał 50 lat rzetelnie płacąc składki?” – takimi pytaniami zasypują mnie ostatnio Czytelniczki i Czytelnicy. Wszystkie te listy łączy nasilający się niepokój, że oto gospodarką III RP zaczynają rządzić te same zasady, które doprowadziły do upadku PRL.

Jak wiadomo, przewodnim hasłem księżycowej ekonomii Polski Ludowej było „czy się stoi, czy się leży”. Za Gomułki dopełniało się je odzewem „dwa tysiące się należy”. Po Gierku i Jaruzelskim były to już raczej „dwa miliony”. Cóż, hiperinflacja. Przypadek? Nie sądzę. Młodszym wyjaśnię, że te dwa miliony były warte 35 dolarów, co doskonale oddaje ówczesną siłę nabywczą statystycznego Polaka.

Teoretycznie powinno to być dla naszej klasy politycznej upiornym memento, zwłaszcza że zawiadują nią ludzie doskonale pamiętający zarówno brak alternatyw (dla słusznej linii partii), jak i „Alternatywy 4”. Ale… przypomnijcie sobie Smeagola, któremu wydawało się, że zawładnął Pierścieniem, gdy faktycznie Pierścień zawładnął nim - przemieniając w Golluma, potwora nie liczącego się z żadnymi zasadami i wartościami? Z czymś/kimś takim mamy obecnie do czynienia. My, oczywiście, o wartościach i zasadach słyszymy nieustannie. Ale nie dajcie się zwieść: ta narracja jest de facto odą do Pierścienia Władzy.

Reklama
ikona lupy />
Zbigniew Bartuś / Forsal.pl

Wojna o utrzymanie/przejęcie Pierścienia rozegra się na dwóch polach: ideologicznym i ekonomicznym. Orężem na pierwszym będzie (już jest) kłamstwo, manipulacja, hipokryzja… Kto ciekaw arsenału, niechaj sięgnie po „Transatlantyk” Gombrowicza i „Rodzinę” Słonimskiego, albo równie porażająco ponadczasowego Twaina (na początek ikoniczne „Jak kandydowałem na gubernatora”, potem warto się dobić „Człowiekiem, który zdemoralizował Hadleyburg”). Jacyż my jesteśmy powtarzalni! Nota bene Ewa Wiśniewska śpiewała o tym piosenkę: „Już od niepamiętnych lat podróżują ludzie, żeby lepiej poznać świat, żeby się nie nudzić… Wśród aspektów sprawy tej jest jeden bardzo ważny: ludzie nie zmieniają się, lecz tylko ich pojazdy!”

Zostawmy więc na boku – do bólu przewidywalną - batalię ideologiczną, służącą dzieleniu, szczuciu, zohydzaniu przeciwnika i zniechęcaniu niezdecydowanych, a skupmy się na ekonomicznej, polegającej na przekupywaniu tych, których opłaca się przekupić.

Ktoś powie, że prezentuję tu podejście skrajnie cyniczne. Problem w tym, że jakkolwiek się nim brzydzę, to nie wchodząc w buty cynika nie potrafię odpowiedzieć na pytania zadawane mi przez Czytelniczki i Czytelników, zwłaszcza te cytowane wyżej. Nikt o względnie niesfatygowanej busoli moralnej z pewnością nie wyjaśni, dlaczego emeryci, którzy najciężej i najdłużej w życiu harowali, są w Polsce co do zasady pomijani przy wypłacie tzw. „czternastek”, czyli de facto karani za swój trud i pracowitość oraz opłacone składki; nota bene oni są również najgorzej traktowani przy kolejnych waloryzacjach świadczeń.

Nie da się także ani rozumem, ani etyką wytłumaczyć, czemu relacja między płacą asystenta na państwowej uczelni a krajową płacą minimalną, która jeszcze parę lat temu, po reformie Gowina, wynosiła 2 do 1, wynosi dzisiaj niecałe 1 do 1. Ani dlaczego średnie wynagrodzenie adiunkta z doktoratem w Warszawie (6.260 zł brutto) zaczęło mocno odstawać od przeciętnego wynagrodzenia miejscowego pracownika sekcji PKB pt. transport i gospodarka magazynowa (6.876 zł) lub budownictwo (7.693 zł), nie wspominając już nawet o stawkach osób zatrudnionych w sekcji wytwarzanie i zaopatrywanie w energię elektryczną, gaz, parę wodną i gorącą wodę (10.059 zł).

Dopiero po uświadomieniu sobie, że to (przypominające ruską urawniłowkę) spłaszczanie wynagrodzeń i świadczeń, charakteryzujące się jednocześnie coraz większym odchyleniem w kierunku określonych grup beneficjentów, jest efektywne wyborczo, bo w zamian za konkretne kwoty aktywizuje mniej zaradne i mniej wydajne grupy elektoratu - można tu znaleźć jakiś sens, a może nawet głęboki sens.

Tak, to jest przekupstwo. Licytacja, w której – najumowniej – Kaczyński stara się obłaskawić przede wszystkim swoich, czyli wieś i miasteczka oraz seniorów i robotników, a Tusk (na razie poprzez obietnice) swoich, czyli wielkie i duże miasta oraz nieco młodszych i inteligentów. Ten podział jest w ogromnej mierze sztuczny, urojony, wmówiony nam. Ale dla polityków bardzo użyteczny. Zwalnia ich bowiem z prób formułowania jakichkolwiek perspektywicznych wizji i programów.

Owszem, Polska zapłaci za to wysoką cenę, ale oni będą już wtedy na późnej emeryturze lub na tamtym świecie (czyli zapewne w jakimś zgotowanym przez siebie piekle). Liczy się tylko TU I TERAZ – rozumiane dosłownie i odczytywane za pomocą pretekstowych i kompulsywnych sondaży. I nie ma znaczenia, że polska rzeczywistość coraz bardziej przypomina południowoamerykańską spiralę populizmów. Bo kto o tym wie? Kogo to obchodzi? Czy ten ktoś przeważy szalę w wyborach?

Zawsze, gdy stawiam takie (w moim przekonaniu) Poważne Pytania przypomina mi się pierwsza nauka ekonomii, jakiej – w realiach PRL – udzieliło mi… podwórko. Za komuny ekonomia była, jak wszystko, polityczna. W szkole kluczem do rozumienia świata miała być historia, z której wyłaniała się z jednej strony gęba wrednego dziedzica budującego gorzelnie wyłącznie po to, by rozpijać niewinnych pańszczyźnianych chłopów (ów edukacyjny lejtmotyw znakomicie ukazała – w roli nauczycielki - Emilia Krakowska w „Brunecie wieczorową porą”), a z drugiej – o paradoksie (przecież to się działo za głębokiej komuny!) – wizja Polski jako nieskalanego Chrystusa Narodów.

Przy takiej narracji i takich celach edukacyjno-wychowawczych trudno wbić w program coś tak banalnego, jak umiejętność zarządzania budżetem domowym. Potem, w dorosłym życiu, każdy musiał się wtopić w realia „czy się stoi, czy się leży”, więc motywacja do zgłębiania tajników ekonomii była również wątła. „Przedsiębiorczość” kojarzyła się większości z postaciami takimi, jak prezes Ochódzki z „Misia”.

[Przy okazji: kto ma dzisiaj deja vu?]

Podwórkowej lekcji ekonomii udzielił mi pół wieku temu wujek Zenek. Chodziłem do starszaków, kiedy ten, w wieku 45 lat, zmęczony robotą na kolei, przeszedł na bardzo mizerną rentę. Jego żona. Marysia, musiała utrzymać dom i czwórkę dzieci, no i oczywiście Zenka, któremu (o czym dowiedziałem się wiele lat później) rencina wystarczała jedynie na papierosy i wódkę – i to tylko do 20-tego każdego miesiąca.

Ciotka harowała dniami i nocami w szpitalu, a po godzinach (!) sprzątała mieszkania profesorów. Odkąd pamiętam, chodziła w dwóch sukienkach, pranych i ubieranych na zmianę. Butów też miała dwie pary: na zimę/jesień i wiosnę/lato. Ile razy do niej zaszedłem, zawsze dała mi coś na ząb, ale w życiu nie widziałem, żeby sama coś jadła. Ciułała pieniądze na ważne zakupy – książki, palta, buty i rower dla córek (tak – jeden rower), hokejki dla syna. Raz miała odłożoną niebagatelną sumę – na pralkę. Ale lekko wesoły wujek zajrzał do bieliźniarki i… postanowił ufundować pączki, misie z kremem i oranżadę wszystkim dzieciakom na osiedlu. Jakieś tysiąc luda. Wyobraźcie sobie, jak żeśmy go kochali!

A ciotkę – nie bardzo. Zawsze zmęczona, zawsze szara. I, cholera, oszczędna. W naszej wersji: skąpa.

Umówmy się, że kilkuletnie dzieci mają prawo nie znać źródła pochodzenia gotówki, która zapewniła im tyle słodyczy. To, że owym źródłem były oszczędności Marysi gromadzone latami kosztem wielu wyrzeczeń, pojęliśmy dopiero w dojrzałym wieku. Ale nie wszyscy. Raczej wąska mniejszość. Reszty nigdy to nie zajmowało. Rozmawiając z wieloma dorosłymi już kolegami z podwórka często odnosiłem i wciąż odnoszę wrażenie, że zostali z ekonomiczną niewiedzą siedmiolatka. Dla takich ludzi zaharowana ciotka ciułaczka jest, w najlepszym razie, chętnie wypieranym ze świadomości wyrzutem sumienia, a w najgorszym – głupią sknerą. Oni zawsze wybiorą dobrego wujka, zwłaszcza takiego, co nie patrzy na wysiłki i zasługi, tylko daje – „sprawiedliwie” - wszystkim.

Nie dziwię się frustracji współczesnych ciotek Marysi – i wszystkich innych, którzy rozumieją podstawy ekonomii. Wiedzą, że są mniejszością i nigdy nie przegłosują mentalnych siedmiolatków. Tym bardziej, że z tych ostatnich składa się również – od zawsze – polski Sejm. Jeśli pozbieramy wszystkich posłów, którzy zajmowali się w życiu jakąkolwiek działalnością na własny rachunek, pozyskując pieniądze inaczej niż z kieszeni podatnika - czyli poznali w drodze doświadczenia, że gotówka pochodzi z potu i łez, a nie „z bankomatu” lub łaski rządu - to wyjdzie nam niecałe 8 procent. A w dwóch największych ugrupowaniach nawet mniej, bo po 6 procent.

Więc jeśli wysyłasz mi te wszystkie trudne pytania, albo próbujesz rozkminić, skąd się wzięło 35 wariantów naliczania składki zdrowotnej w Polskim Ładzie – a wszystkie dla Ciebie niekorzystne – to właśnie stąd, ty cholerna, zasuwająca od 30 lat 24/7, warszawko gardząca zwykłym człowiekiem!