Dezinflacja bez „łez, potu i krwi”…

Zdumiewające (z punktu widzenia poglądów obecnie dominujących, także u nas) jest to, że w obu powyższych przypadkach Fed (amerykański bank centralny) „did nothing at all” – tj. nie kiwnął palcem. Efektem bezczynności Fedu (oprocentowanie rządowych obligacji pozostawało na symbolicznych poziomach) nie była uporczywa (a tym bardziej „rozkręcająca się”) inflacja. Przeciwnie, inflacja spadała wtedy bardzo szybko. W ciągu dwu lat po owych szczytach inflacyjnych USA doświadczyły deflacji – tj. spadku poziomu cen. Doświadczenia powyższe wykazują empirycznie fałszywość tezy, natrętnie propagowanej zwłaszcza u nas, że bez wysokich (najlepiej realnie dodatnich) stóp procentowych nie ma mowy o poskromieniu inflacji.

Trzeci poważny „incydent inflacyjny” przytrafił się Stanom Zjednoczonym w trakcie – i po – „szokach naftowych”, które miały miejsce w latach 1973 i 1979. Trzeba tu przypomnieć, że skale ówczesnych podwyżek cen ropy i produktów naftowych były gigantyczne (rzędu co najmniej 300 proc. w 1973 r. i 100 proc. w 1979 r). Podwyżki te częściowo przeniosły się na ceny większości innych towarów i usług (a także na płace). Inflacja sięgnęła 12,3 proc. w grudniu 1974 r. Po pewnym spowolnieniu w okresie następnym inflacja osiągnęła kolejny szczyt (14,8 proc.) w kwietniu 1980 r. Szoki „naftowe” i wynikowa inflacja prowokowały też recesję i stagnację. Tendencje stagnacyjne były po części wzmocnione wyjątkowo wysoką niepewnością co do dalszych tendencji w zakresie cen ropy (i energii). Nie było wiadomo, jak trwały okaże się kartel OPEC. Gdyby miał się on okazać trwały, byłoby celowe inwestowanie w technologie energooszczędne. Gdyby kartel ten miał się załamać, skutkując powrotem do niskich cen energii, inwestowanie w technologie energooszczędne okazałoby się skrajnie niekorzystne. W tych warunkach optymalną strategią inwestycyjną przedsiębiorstw było „wait and see” – tj. odwlekanie decyzji o inwestowaniu w ogóle. Dalszym czynnikiem utrwalającym stagnację była stosunkowo restrykcyjna (w porównaniu z latami 2008-2009 i 2020-2021) orientacja polityki fiskalnej. Uważano wówczas, że luźniejsza polityka fiskalna będzie podsycać i tak już wysoką inflację.

Reklama

…czy stagflacja ?

Po 1980 r. do wciąż wysokiej inflacji dołączyło rosnące i wysokie bezrobocie: zrodziła się stagflacja. Dla lat 1980 -1986 stopa bezrobocia wyniosła średnio 8 proc. (przekraczając 10 proc. w styczniu 1983 r.). W okresach poprzednich (1973-1979 i 1960-1972) stopa bezrobocia była znacząco niższa (średnio odpowiednio 6,5 oraz 4,9 proc). W moim przekonaniu najważniejszym czynnikiem odpowiedzialnym za stagflację w USA była restryktywna polityka pieniężna prowadzona przez Fed kierowany przez Paula Volckera. (Podobną drogą poszły inne kraje wysokorozwinięte, doświadczając jeszcze dużo większych wzrostów bezrobocia). Polityka ta zainicjowana została w grudniu 1980 r. podwyżką stóp procentowych Fed do poziomu 17 proc. – dużo powyżej ówczesnej stopy inflacji. Stopy Fed były utrzymywane na wysokim poziomie (powyżej 10 proc.) przez następne dwadzieścia miesięcy. Drakońska kuracja zaaplikowana gospodarce miała dość oczywiste konsekwencje dla gospodarki realnej w USA (spowolnienie wzrostu, bezrobocie) a także dla nadmiernie zadłużonych za granicą krajów Ameryki Łacińskiej. (Szereg krajów tego regionu wówczas zbankrutowało. PRL także…). Wbrew „propagandzie sukcesu”, od dawna sączonej przez „kręgi bankowe” i ich akademickich akolitów, kuracja ta wcale nie doprowadziła do trwalszej dezinflacji. Inflacja rzędu 4-5 proc. rocznie utrzymywała się w USA aż do wczesnych lat 1990. – i to pomimo tego, że w międzyczasie (w 1986 r.) zdezintegrował się kartel OPEC, a cena ropy na rynku światowym spadła dramatycznie, o ponad połowę. Stagflacja wywołana restrykcyjną polityką pieniężną miała za to swój niechlubny udział w trwałej zmianie systemowej w USA (i gdzie indziej). Ułatwiła ona – m.in. poprzez wysokie bezrobocie - demolkę i trwałą marginalizację związków zawodowych, liberalizację i deregulację rynku pracy (i rynków w ogólności), odwrót od instytucji państwa opiekuńczego („welfare state”). Krótko mówiąc, stagflacja utorowała drogę do restytucji „porządków” neoliberalnych – tak w USA, jak i globalnie (także niestety w Polsce).

Wysokie stopy procentowe: broń obosieczna

Za ortodoksyjną praktyką „walki z inflacją” metodą np. podnoszenia stóp procentowych stoi przekonanie, że nadmierny wzrost cen powstaje w rezultacie popytu konsumpcyjnego nadmiernego w stosunku do podaży. Słuszność tego przekonania jest dyskusyjna, do czego powrócę poniżej. Teraz zwrócę uwagę na to, że podnoszenie stóp procentowych, obliczone na przytłumianie popytu konsumpcyjnego jednocześnie niekorzystnie oddziałuje na podaż. Dzieje się tak ponieważ drożeje nie tylko kredyt konsumpcyjny, ale także kredyt obrotowy, istotny dla bieżącego funkcjonowania całej masy drobnych (a nawet „średnich”) producentów. Droższy (i mniej dostępny) kredyt ogranicza więc bieżącą podaż. W dodatku zwiększone koszty obsługi zadłużenia kredytowego mogą wpędzać w bankructwo całą masę firm (a pośrednio również ich kooperantów). Część produkcji – podaży - znika wtedy z rynku. Tym sposobem w efekcie podwyżek stóp procentowych domniemana (i rzekomo inflacjogenna) nadwyżka popytu nad podażą wcale nie musi się więc zmniejszyć!

„Ceny dyktowane przez popyt”… tzn. przez kogo?

Powrócę teraz do przekonania, że za wzrost cen odpowiada rosnący (lub nadmierny) popyt konsumpcyjny. Przekonanie to dość dobrze sprawdza się w pewnych specyficznych sytuacjach. Owszem, na wielu rynkach bezosobowy popyt, konfrontowany z bezosobową podażą, bezpośrednio determinuje cenę na którą nikt konkretny wpłynąć nie jest w stanie. Jest to np. przypadek detalicznego rynku świeżych truskawek, albo zorganizowanego rynku walutowego, na którym „masy” nabywców i sprzedawców walut zdają się na werdykty jakiejś instancji pośredniczącej (np. komputerowego algorytmu finalizującego oferty kupna i sprzedaży walut).

W rzeczywistości ceny większości towarów i usług konsumpcyjnych są zmieniane nie przez „rynek”, ale przez ich konkretnych wytwórców i sprzedawców. Częstokroć bez koniecznego związku ze zmianami popytu na nie. Doświadczamy właśnie niebywałego wzrostu cen energii, wody, usług komunalnych itp. Przecież nie z powodu wzrostu popytu na energię, wodę itp.! Także nie z powodu nagłego samoistnego zmniejszenia się ich potencjalnej podaży. Jest nawet wyobrażalne, że to spadek popytu skłoni sprzedawców do podniesienia cen (dla zrekompensowania strat z tytułu zmniejszonych fizycznych rozmiarów sprzedaży, tj. popytu). Podobny „paradoksalny” efekt recesji (tj. spadku popytu) został opisany już przez Michała Kaleckiego. Wg. niego spadek rozmiarów sprzedaży zwiększa ciężar kosztów stałych, tym samym zmniejszając marże zysku producentów. Dla ochrony marż celowe jest więc ponoszenie cen.

Inflacja a rosnące marże zysków

Inflacja obecna zbiega się z nadzwyczajnie wysokimi marżami zysku w sektorach o wysokim stopniu koncentracji (w tym m.in. w sektorze banków komercyjnych, sektorach paliwowym i energetycznym oraz w dużych przedsiębiorstwach sektora handlu - detalicznego, a zwłaszcza hurtowego). Nie ulega dla mnie wątpliwości, że nie jest to skutek poprawy efektywności wykorzystania zasobów produkcyjnych czy też innowacyjnych zmian technologicznych. Nadzwyczajne marże wynikają z nadzwyczajnych podwyżek cen usług i towarów wytwarzanych przez firmy dominujące w poszczególnych sektorach. Powstaje jednak pytanie, dlaczego dopiero w warunkach obecnych duże firmy mają tendencję do podnoszenia swoich cen grubo powyżej swoich (rosnących) kosztów. Jest dość prawdopodobne, że firmy te po prostu „korzystają z okazji” – ogólnego „zamieszania inflacyjnego”.

Do ponadnormatywnych podwyżek cen może je też skłaniać powszechne (często mylne) przeświadczenie o pozostających „do wykorzystania” nadmiernych dochodach i zasobach pieniężnych gospodarstw domowych.

Średnio zaawansowana teoria mikroekonomii udziela jeszcze innej odpowiedzi na powyższe pytanie. W tej mikroekonomii rozważa się firmy działające w warunkach konkurencji niedoskonałej. Firmy takie są „price makers”, a nie „price takers”. To one same – a nie jakiś anonimowy „rynek” - decydują o swoich cenach (oraz o rozmiarach i asortymentach produktów wytwarzanych). Kierują się przy tym zasadami „strategicznymi”. Jedna z tych zasad stanowi, że należy się wystrzegać obniżek cen, gdyż może to sprowokować niekorzystną „wojnę cenową” z konkurentami. Inna zasada stanowi, że „należy uważać” z podnoszeniem cen – tak aby nie utracić udziałów w rynku na rzecz konkurentów.

W warunkach obecnej – wysokiej – inflacji (zainicjowanej, w naszym przypadku, przez zaimportowany „szok cen energii”) niepodnoszenie cen przez firmy dominujące oznaczałoby akceptację wzrostu kosztów i obniżania się marż zysku, przy zachowaniu udziałów w rynku. Oczywiście nie jest to perspektywa zachęcająca. Druga zasada „strategiczna” (o niepodnoszeniu cen) zostaje zawieszona. Potrzebą chwili staje się generalne podnoszenie cen. Mamy do czynienia koordynacją (nawet jeśli nieformalną) podwyżek cen usług i produktów firm normalnie się tego wystrzegających. „Przy okazji” podwyżki te mogą być – i jak się okazuje często są – dużo wyższe od wzrostu kosztów produkcji. Oczywiście ogólną inflację podbija to dodatkowo.

Pochwała umiarkowania

Polityka postulowana przez wielu ekonomistów (ich „wokalnym” wyrazicielem jest prof. Joanna Tyrowicz z RPP) to nic innego, jak tylko wskrzeszona wersja „terapii szokowej”. Ekonomiczne i społeczne skutki tej polityki są dla mnie oczywiste i łatwe do przewidzenia. Skutków tej polityki doświadczyliśmy w latach 1990-92. Także po rządach AWS-UW. W obu przypadkach polityka ta prowadziła do masowego bezrobocia (20 proc. w 2002 r.) i recesji/stagnacji gospodarczej. Co istotne, w obu tych przypadkach dezinflacja była bardzo, bardzo powolna. Owszem, po wielu latach wysoka inflacja „w końcu” ustępowała (chociaż nie długo). Czy na pewno była to zasługa wcześniejszych uporczywych (acz w końcu daremnych) prób wdrożenia represji fiskalnych i długotrwałego stosowania zabójczo wysokich realnych stóp procentowych? W istocie nie ma żadnego niepodważalnego dowodu na to, że to właśnie polityka „terapii szokowej” zapewnia dezinflację. Uważam, że i obecną inflację można opanować (i to szybciej) bez bezproduktywnych wyrzeczeń, rosnącego bezrobocia, „potu i łez” – oraz bez mnożenia społecznych animozji. Jest karygodnym błędem lansowanie kolejnej „terapii szokowej” zwłaszcza teraz, gdy wiemy, że źródłem inflacji jest, z jednej strony, nacisk kosztów surowców importowanych, a z drugiej specyficzne cechy strukturalne gospodarki krajowej.

Autor jest Doradcą Prezesa NBP. Tekst wyraża poglądy autora.