Mówienie o tym, że państwo powinno zapewnić mieszkania osobom, które nie mogą sobie na nie pozwolić, zwykle kończy się u nas wzmożoną dyskusją o rozdawnictwie, lenistwie czy kupowaniu głosów...
Do tej pory wiele osób pyta mnie, dlaczego wciąż zajmuję się tymi rzekomo biednymi nieudacznikami, czyli ludźmi, których nie stać, aby nabyć mieszkanie na wolnym rynku. Nie ma to nic wspólnego z prawdą, ale takie reakcje pokazują, jak mocno zakorzenione są u nas stereotypy na temat dostępnego mieszkalnictwa. Całe moje zawodowe życie jest walką o to, żeby o lokalu mieszkalnym myśleć inaczej niż o czymś, co trzeba kupić i dzięki czemu można akumulować kapitał. Zamiast rzeczowej rozmowy słyszę, że jeśli człowiek ciężko pracuje, to na pewno sobie poradzi. I czemu ja bym chciała, żeby państwo rozdawało mieszkania za darmo.
Co im wtedy pani odpowiada?
Tłumaczę, że mieszkanie jest narzędziem polityki publicznej. I że wszyscy jako obywatele powinniśmy mieć prawo do bezpiecznego miejsca zamieszkania, że jest to bardzo ważna część społecznej infrastruktury. Nie są to łatwe i przyjemne rozmowy, ponieważ w codziennej komunikacji dla opisania pewnych procesów brakuje nam odpowiednich słów. Kiedy zaczynam mówić o problemie komodyfikacji, czyli utowarowienia mieszkań, o kumulacji kapitału w obrocie nieruchomościami czy o prawie do lokalu, moi rozmówcy twierdzą, że to ideologia i że pewnie chciałabym powrotu do epoki Gierka.
Reklama
Cały czas patrzymy na mieszkania przez pryzmat PRL-u?
Współczesna dyskusja o mieszkaniach jest zakorzeniona w wyobrażeniach na temat budownictwa z wielkiej płyty, gnieżdżeniu się w małych klitkach i braku poczucia, że są one naszą własnością. To, z czym mamy do czynienia obecnie, jest przeciwieństwem minionej epoki: własny domek z ogródkiem przeciwstawiony jest spółdzielczemu mieszkaniu w wielkiej płycie. Ja bym oczywiście nie chciała wybielać PRL-u, to były trudne czasy, ale niektóre aspekty sprawiedliwości społecznej i egalitaryzmu były wówczas realizowane znacznie lepiej. Weźmy choćby część pokolenia naszych rodziców. Nie dość, że przed 1989 r. mieszkali oni praktycznie za darmo, to po transformacji mogli swoje lokale łatwo i za niewielkie pieniądze wykupić. Pokolenia wchodzące w dorosłość w wolnorynkowej Polsce nie mogą o takiej sytuacji nawet marzyć.
Jak w okresie transformacji myślano o kwestii mieszkalnictwa?
To był czas, kiedy mogliśmy obserwować triumf myślenia w kategoriach własności prywatnej, które bardzo szybko przerodziło się w ideologię. Powszechne było przekonanie, że trzeba wziąć sprawy w swoje ręce, a więc kupować nowo powstające mieszkania, a najlepiej wybudować własny dom z ogrodem. Stan umysłu tego okresu wyrażały często przywoływane słowa poety Ernesta Brylla: „Jesteśmy wreszcie we własnym domu. Nie stój, nie czekaj. Co robić? Pomóż!”.
W jaki sposób powinniśmy rozmawiać dziś o mieszkaniach, aby ludzie nie traktowali ich wyłącznie w kategoriach wolnego rynku i kumulacji kapitału?
Musielibyśmy zacząć od prostej tezy, że problemy mieszkaniowe nie dotyczą jedynie biednych obywateli, którym pomożemy, budując kilka lokali socjalnych, najlepiej w formie zlokalizowanych za miastem kontenerów. Powinniśmy skończyć z myśleniem, że skoro ci ludzie, pogardliwie nazywani patologią, nie trafią na ulice, to problem zniknie. To jest oczywista nieprawda! Problem z mieszkaniami ma obecnie co najmniej jedna trzecia społeczeństwa, na co nikt nie zwraca uwagi. Przyjrzyjmy się temu dokładnie. 30 proc. populacji, czyli rzeczywiście najgorzej zarabiający Polacy, może liczyć na lokale miejskie i dodatki mieszkaniowe. 20 proc. osób – ci najlepiej zarabiający – poradzi sobie bez pomocy. Następne 20 proc. społeczeństwa ma zarobki, które pozwalają ubiegać się o dopłaty do kredytów. Pozostaje 30 proc. populacji: ludzie ci są za bogaci na pomoc państwa i za biedni na kredyt. Na przykład młodzi ludzie kończą dzisiaj studia, zaczynają pierwszą pracę, ale dostają za nią niewielkie pieniądze, zazwyczaj są na umowach śmieciowych, a o zdolności kredytowej mogą tylko pomarzyć. Niewielu jest szczęśliwców, którzy posiadają w dużym mieście mieszkanie po babci. W jaki sposób mają poważnie myśleć o swoim życiu i rodzinie, skoro nie mogą zaspokoić swojej najbardziej podstawowej potrzeby?
Dzielą lokale z przyjaciółmi, młode małżeństwa wspólnie wynajmują mieszkania.
Tak, tylko co to za życie, gdzie wszystko jest tymczasowe? Jeśli tego nie przemyślimy, grozi nam ostra społeczna segmentacja. Długotrwały brak dostępu do tanich mieszkań doprowadzi do dynamicznie rosnących nierówności.
To dzisiaj prawdopodobny scenariusz?
Istnieje realny scenariusz, że w najbliższych dekadach problemy z dostępem do tanich, ale przyzwoitych mieszkań – także pod względem dostępu do usług i komunikacji publicznej – oraz przestrzenna segregacja spowodują, iż coraz słabsza nić porozumienia między klasami społecznymi zostanie ostatecznie zerwana. Jako obywatele z zupełnie różnych światów staniemy się dla siebie zupełnie obcy. Segregacja postępuje najszybciej właśnie teraz. Do 1989 r. byliśmy stosunkowo egalitarnym społeczeństwem: w bloku mieszkał profesor, obok mieszkała sprzątaczka. Teraz to już jest rzadkość. Od kilku lat na wykładach przywołuję sugestywny obraz z filmu „Elizjum”, który pokazuje bogatych obywateli mieszkających na oddzielnym luksusowym satelicie. Nie mają tam wstępu osoby mniej zamożne – są pozostawione swojemu losowi na pogrążonej w chaosie Ziemi. Na koniec dochodzi do buntu rozpoczętego przez bohaterskiego Matta Damona.