Wyborcze bilbordy z Małgorzatą Kidawą-Błońską skłaniają do refleksji. Uśmiechnięta polityk przytula na nich nieznaną nam, odwróconą plecami osobę, chyba dziewczynę. Rzecz jasna Kidawa-Błońska jest większa od niej. Napis głosi przecież: „Współpraca, a nie konflikt”, a jak wiadomo, mniejsi i słabsi są bardziej skłonni do zgody z silniejszym niż do konfliktu.
Przesłanie ma trafiać do narodu zmęczonego polsko-polską wojną. I szczęść Boże, bo tak zwanej wojny jest za dużo, co do tego zgoda.
Właściwie jednak konflikt jest fundamentem demokracji, nie jej wykrzywieniem. Partie mają za zadanie wynajdować płaszczyzny sporów społecznych. Ujawniać je, stawać po stronie i zyskiwać poparcie. Pamiętam rozmowę z Jarosławem Sellinem, jakimż kiedyś miłym i przytomnym politykiem, w której tłumaczył słuchaczom TOK FM, dlaczego wrócił do PiS, po usilnych próbach tworzenia konkurencyjnego ruchu jednocześnie konserwatywnego i wolnorynkowego: „Cóż, udowodniliśmy, że ten zbiór jest pusty”. Elektorat uważający, że fundamentem Polski jest tradycyjna moralność, a podstawą dobrobytu przedsiębiorczość i samodzielność, okazał się zbyt szczupły, aby udźwignąć liczące się ugrupowanie. Źle dobrano wektory sporu… Jarosław Kaczyński inaczej je ustawił i wygrał. Ot, historia jakich tysiące, przynajmniej w demokracji.