Mimo zwycięstwa w obozie Zjednoczonej Prawicy może dojść do wewnętrznej wojny. Wszystko przez znaczące umocnienie koalicjantów PiS.
W szeregach Zjednoczonej Prawicy panuje przekonanie, że lada moment dojdzie do ostrych wewnętrznych starć. Główny powód to wyraźne umocnienie „przystawek” PiS, czyli Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry i Porozumienia Jarosława Gowina. Pierwsza partia dotąd miała ośmiu posłów, ale do Sejmu nowej kadencji może ich wprowadzić nawet 17. Porozumienie zaczynało mijającą kadencję z siedmioma posłami, aktualnie – wskutek różnych transferów – ma ich 12. Z naszych informacji wynika, że w nowej kadencji może liczyć na minimum 16–18 posłów. – Mówienie o tym, że delikatnie się wzmocniliśmy, byłoby daleko posuniętym eufemizmem – stwierdza polityk jednego z tych ugrupowań.
To oznacza, że koalicjanci PiS będą mieli uzasadnione roszczenia w stosunku do PiS, jeśli chodzi o zwiększenie swoich wpływów w obozie władzy. Niewykluczone, że PiS będzie musiał przydzielić im większą liczbę resortów lub oddać te o większym znaczeniu. W przedwyborczym wywiadzie dla DGP Jarosław Gowin wskazywał m.in. na MSZ dla Adama Bielana bądź Jadwigi Emilewicz. W Porozumieniu można też usłyszeć, że jako ugrupowanie o silnym osadzeniu w polityce gospodarczej jest ono zainteresowane otrzymaniem miejsc w spółkach z udziałem Skarbu Państwa. W tej kadencji ich nie dostało.
Zbigniew Ziobro może chcieć dla swojej partii kolejnego resortu. W obecnej kadencji ma jeden – swój własny. W przeciwieństwie do Gowina Ziobro zdołał natomiast wprowadzić powiązanych ze sobą ludzi do państwowych spółek.
– Wygrana PiS przy rekordowej frekwencji została słusznie przyjęta z ambiwalencją. Jednym z powodów jest to, że niewielcy koalicjanci dostali od PiS nieproporcjonalnie duże beneficja w mijającej kadencji, np. w rządzie, a teraz urośli w siłę. To powoduje, że PiS będzie jeszcze bardziej od nich zależny i niezdolny do samodzielnego politycznego życia. Jarosław Gowin i Zbigniew Ziobro będą oczekiwali dużo od PiS, a przedmiotem negocjacji nie będzie kwestia „ile i co”, ale raczej „kiedy” – ocenia prof. Rafał Chwedoruk, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego.
Reklama
Na dziś prawdopodobnym scenariuszem jest zaostrzenie konfliktu na linii Mateusz Morawiecki – Zbigniew Ziobro. Walka toczy się o to, kto w obozie Zjednoczonej Prawicy będzie tzw. delfinem, czyli potencjalnym następcą Jarosława Kaczyńskiego.
Biorąc pod uwagę jednoznaczne stanowisko działaczy PiS, że to Morawiecki będzie premierem, bliżej takiego „namaszczenia” wydawał się właśnie on. Ale kontrolujący prokuraturę minister sprawiedliwości też ma atuty w ręku. – Może licytować, by premierem nie był Morawiecki po to, by go osłabić i zyskać więcej na innych polach – mówi nam osoba z obozu władzy.
– Nigdy nie inspirowaliśmy medialnie żadnych działań przeciwko Ziobrze. Jeśli ktoś mówi o wojnie, to na pewno otoczenie premiera nie jest w niej stroną aktywną i atakującą – twierdzi nasz rozmówca z otoczenia szefa rządu.
W cieniu sporów na linii Morawiecki – Ziobro swoją pozycję wzmocnił Mariusz Kamiński, który łączy stanowiska koordynatora służb specjalnych i ministra spraw wewnętrznych. – Z takimi kompetencjami, dostępem do informacji ze wszystkich służb, to Kamiński ma szanse być kluczową osobą w otoczeniu prezesa PiS, która będzie opiniowała kandydatów na ministerialne stanowiska czy do innych państwowych urzędów – zwraca uwagę nasz rozmówca z PiS.
Choć PiS jest zwycięzcą tegorocznych wyborów parlamentarnych, nastroje w obozie rządzącym nie są triumfalistyczne. Trwa dyskusja, czemu nie udało się zrealizować optymalnego celu, czyli ok. 250 mandatów przy mniejszej roli koalicjantów PiS.
Tajemnicą poliszynela jest fakt, że politycy PiS mają spore pretensje do związanego z Ziobrą prezesa TVP Jacka Kurskiego o to, że przez długi czas próbowano udawać, iż nie istnieje taka formacja jak Konfederacja. – Tylko ich przez to niepotrzebnie napompowaliśmy – twierdzi nasz rozmówca ze Zjednoczonej Prawicy. Chodzi o tzw. efekt Barbry Streisand, zgodnie z którym im bardziej coś próbuje się przykryć, tym większe zainteresowanie opinii publicznej to wzbudza.
Inna część obozu władzy uważa, że zawiodła ogólna polityka. – Przy tej skali transferów, tych 13. i 14. emeryturach czy rozszerzeniu programu 500 plus, wynik powinien być jeszcze lepszy. Przed nami wewnętrzne dyskusje, trzeba rozliczyć osoby ze sztabu – ocenia jeden z wpływowych polityków prawicy. Jeszcze jeden przedstawiciel obozu rządowego zwraca uwagę, że koszt uzyskania jednego głosu przez PiS był w tych wyborach dużo wyższy niż w 2015 r.
– PiS zmobilizowało wszystko, co się da. Miało za sobą udane reformy społeczne i argument sprawczości w polityce, połączony z rewolucją wizerunkową, także jeśli chodzi o postrzeganie samego Jarosława Kaczyńskiego. Problemem PiS nie jest jego wynik, bo ten jest fenomenalny. Problemem jest dobry wynik PSL i to, że pojawiła się Konfederacja. To ograniczyło skalę przewagi PiS nad opozycją i stworzyło dwa bieguny wokół PiS – radykalnie prawicowy oraz określający się mianem „racjonalnego centrum” – które będą go rozrywały – ocenia prof. Rafał Chwedoruk.