Zżadnym przywódcą Ameryki historia nie obeszła się tak bezwzględnie, jak z 28. prezydentem Woodrowem Wilsonem. Gdy w 1919 r. triumfalnie objeżdżał Europę po zakończeniu I wojny światowej, tłumy celebrowały go jako „zbawcę ludzkości” i „Mojżesza zza Atlantyku”, który niesie uciskanym narodom pokój i sprawiedliwość. Jego słynny program „14 punktów” miał popchnąć świat w stronę demokracji i wolnego handlu.
Wzniesiony na tych fundamentach liberalny porządek jest dziś w rozsypce. Okazało się, że pod powłoką humanitaryzmu i moralistycznej retoryki wilsonowski idealizm skrywa imperialne ambicje USA i kult interesu narodowego. Interwencje w Iraku i Afganistanie wyleczyły nawet wielu adeptów misjonarskiej polityki zagranicznej z wiary, że wolność i rządy prawa można odgórnie zaszczepić w krajach, które nie identyfikują się ze spuścizną Woltera i Kanta. Ostatnio nawet globalny handel – kolejny filar liberalnego internacjonalizmu – znalazł się w odwrocie.

Mesjasz ze skazą

Teoretycznie Wilsona powinien bronić jego dorobek krajowy. Był on bowiem przede wszystkim zasłużonym progresywnym reformatorem. Ustanowił Rezerwę Federalną, instytucję, której każde posunięcie odbija się dzisiaj na kondycji globalnej gospodarki; podpisał przełomową ustawę antytrustową zakazującą tworzenia monopoli i karteli cenowych; przeforsował nowoczesny podatek dochodowy i przepisy o ośmiogodzinnym dniu pracy dla kolejarzy, które z czasem wyznaczyły standardy dla wszystkich zatrudnionych w przemyśle.
Reklama
Jest jednak coś, co sprawia, że zdaniem wielu współczesnych nie da się ocalić miejsca twórcy „14 punktów” w panteonie amerykańskich mężów stanu: Wilson był zatwardziałym rasistą – nie tylko w sferze prywatnej i w swojej pracy akademickiej, lecz także działalności państwowej. Do takiego wniosku doszli profesorowie, studenci i darczyńcy elitarnego Uniwersytetu Princeton, którego 28. prezydent USA był absolwentem, a później wieloletnim profesorem i rektorem, zanim rozpoczął karierę polityczną. Pod koniec czerwca rada powiernicza uczelni ogłosiła, że po 95 latach jej prestiżowa Szkoła Spraw Publicznych i Międzynarodowych im. Woodrowa Wilsona (Woodrow Wilson School of Public and International Affairs) przestanie nosić imię polityka. Zniknie ono też ze wszystkich budynków i sal uniwersyteckich. „Naszym zdaniem rasistowskie przekonania i polityki Wilsona sprawiają, że nie jest właściwe, aby upamiętniała go szkoła, której badacze, studenci i absolwenci muszą czuć się w obowiązku zwalczać rasizm we wszelkich jego formach” – napisał w oświadczeniu rektor Christopher L. Eisgruber.

Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP