Kevin Craeven ma 29 lat i pracuje jako inżynier dla hrabstwa San Diego w Kalifornii. Niedawno przeniósł się do Palo Alto. Wybrał je nieprzypadkowo. Palo Alto to miasto ledwie 65-tysięczne. Dużo mniejsze niż liczące 1,4 mln ludzi San Diego. Craeven łatwiej zrealizuje swój cel, czyli zebranie wymaganej kalifornijskim prawem liczby podpisów (dokładnie potrzebuje 2392) potrzebnych do zorganizowania referendum. Na jaki temat? Tutaj dochodzimy do drugiego kluczowego punktu planu Craevena. W Palo Alto zamieszkuje kilku największych miliarderów naszych czasów. Na czele z założycielem Facebooka Markiem Zuckerbergiem, Larrym Pagem z Google’a czy wdową po Stevie Jobsie. A referendum, które Craeven chciałby zorganizować, ma dotyczyć opodatkowania bogactwa. Kalifornijczyk proponuje 2 proc. od majątku netto przekraczającego 50 mln dolarów. A potem 3 proc. od tego, co wystaje powyżej miliarda. Chciałby też 40 proc. podatku na wypadek zmiany rezydencji podatkowej. Zbieranie głosów trwa. Jeśli się powiedzie referendum mogłoby się odbyć w listopadzie.

Pogoda dla bogaczy

Inicjatywa młodego kalifornijskiego aktywisty jest ciekawa. Ale stanowi również widoczny znak zaniechania, którego dopuściły się w ostatnich 30 latach rządy wszystkich zachodnich, bogatych demokracji. A także tamtejsza opinia publiczna. Przypomnijmy, że jeszcze w latach 80. XX wieku podatki od zakumulowanego bogactwa miała większość krajów OECD. Dziś ostały się jedynie w czterech: Hiszpanii, Norwegii, Szwajcarii i Belgii. W roku 2017 jedną z pierwszych dużych inicjatyw prezydenta Francji Emmanuela Macrona była likwidacja tzw. podatku solidarnościowego, wprowadzonego po dojściu do władzy socjalistów François Mitteranda w latach 80.

Podatki majątkowe likwidowano zazwyczaj pod dwoma pretekstami: bo z fiskalnego punktu widzenia są nieskuteczne i mało kto je płaci, a w warunkach zglobalizowanego świata i hulającego po świecie kapitału w zasadzie nie da się ich przypisać do konkretnego miejsca. Bogaci oraz ich majątki stali się więc de facto niedotykalni. Każda próba przypomnienia o tym narzędziu prowadzenia polityki ekonomicznej była natychmiast portretowana jako „niebezpieczny i brzydko pachnący populizm”.

Reklama

Ale to przecież dopiero początek. Znikaniu danin majątkowych towarzyszyła jednoczesna degradacja dwóch innych narzędzi polityki ekonomicznej, które w czasie kilku powojennych dekad dość skutecznie blokowały wzrost nierówności społecznych. Jedno z nich to wysokie, krańcowe stawki podatku PIT. Ekonomiści Kenneth Scheve i David Stasavage szacują, że jeszcze w latach 70. XX wieku przekraczały 70 proc. (średnia dla krajów bogatych). Dziś zaś wynoszą mniej niż 40 proc. Drugi mechanizm zdolny uszczknąć bogatym trochę zakumulowanych dóbr to podatek spadkowy oraz od darowizn. Tutaj jednak podobna historia. Jeszcze w latach 50. podatek spadkowy był na poziomie 50 proc. (znów średnia dla krajów najbogatszych). Dziś wynosi średnio 20 proc. W niektórych krajach (USA, Australia, Szwecja) mówimy o zmniejszeniu opodatkowania spadków (krańcowa stawka) z 70-80 proc. w zasadzie do zera. Spragnionych szczegółów i konkretnych liczb dla poszczególnych krajów odsyłam do wydanej w roku 2016 książki Scheve’go i Stasavage’a Taxing the Rich. A History of fiscal fairness in the US and Europe (Podatkiem w bogatych. Historia sprawiedliwości fiskalnej w USA i Europie – tłum. autora).

Od trzech lub nawet czterech dekad najbardziej rozwinięte kraje kapitalistyczne doświadczają radykalnego wzrostu nierówności dochodowych i majątkowych. Prawda? Prawda. Jednocześnie rządy przyspieszają ten proces likwidując jedne z ostatnich narzędzi pozwalających mu zapobiec. Dzieje się to niezależnie od tego, czy rządzi prawica, czy lewica. W USA podatki dla bogatych obniżali zarówno demokraci, jak i republikanie. W Niemczech robili to socjaldemokraci i chadecy. We Francji odbywało się to rękami socjalistów i gaullistów. Wszelkie inicjatywy polityczne zmierzające w odwrotnym kierunku pozostawały w sferze książkowo-akademickich dywagacji. A jeśli już przekładały się na inicjatywy polityczne, to były gaszone w przedbiegach – jak ostatnio w USA, gdzie głoszący potrzebę ustanowienia podatku majątkowego kandydaci na prezydenta Bernie Sanders czy Elisabeth Warren przegrali w partyjnych prawyborach.

Zamiast o realnych planach politycznych dużych, demokratycznych ugrupowań politycznych szczytem tego na co można liczyć są rozważania, czy młody inżynier z Kalifornii jakimś cudem przeforsuje wealth tax w Palo Alto. A i to nadzieje płonne, bo trzeba pamiętać, że gdy w 2017 r. w Seattle mieszkańcy zgodzili się na podatek majątkowy w wysokości 2,5 proc. od dochodu przekraczającego 250 tys. dolarów rocznie na osobę, to stanowe sądy ten przepis unieważniły, twierdząc, że jest niezgodny z konstytucją.

Czy bogaci powinni istnieć?

Zwolennicy zmniejszenia potęgi bogatych mają dobre argumenty. W ostatnich latach powstało dużo prac pokazujących, że istnienie ponadnormatywnego, zakumulowanego bogactwa szkodzi światu i ludziom. Podnoszone argumenty da się podzielić na cztery kategorie.

Pierwsza z nich jest czysto pragmatyczna. Dotyczy racjonalności takiej dystrybucji zasobów, w której coraz mniej liczni kontrolują coraz większą część światowego bogactwa. Pada argument, że to się po prostu nie opłaca. Bogaci nie inwestują swoich pieniędzy w sposób produktywny. Zakumulowane przez nich środki albo leżą w rajach podatkowych – szacuje się, że może ich tam być między 21 a 25 trylionów dolarów (czyli mniej więcej 1/3 PKB całego globu) – albo puszczają je w obieg, ale raczej na rynki finansowe niż do produktywnej gospodarki. A to wzmaga proces tzw. finansjalizacji. Jak to się może skończyć, pokazał kryzys roku 2008, po którym wiele gospodarek nadal nie doszło do pełni sił. Często to samo zjawisko widać także na poziomie firm. Zwłaszcza największych. Apple od lat trzyma 200-250 mld dolarów płynnych środków. Jeśli największe firmy decydują się na uruchomienie swoich pieniędzy, to bardzo często głównym celem jest wygaszenie potencjalnej konkurencji. To dlatego od lat kwitnie branża fuzji i przejęć. Tylko w 2019 roku Google przejął za 2,6 mld dolarów dostawcę analitycznego software’u Lockera. Apple wyłożył 1 mld dolarów na kupno części biznesu Intela. To nie są produktywne inwestycje, tylko przesuwanie miliardów z jednego zakątka Doliny Krzemowej w inny.

"Wzrost cen dóbr luksusowych zazwyczaj pociąga za sobą wzrost cen dóbr zwykłych."

Druga kategoria argumentów dotyczy wpływu bogatych na sytuację w pozostałych gałęziach gospodarki. W najnowszej książce Alpha City Rowland Atkinson z Uniwersytetu w Sheffield opisuje ten proces na przykładzie Londynu. Pokazuje jak miasto, którego zawsze siłą była niebywała różnorodność, zostało przejęte przez kastę superbogaczy. Ich inwazja wywindowała ceny nieruchomości do tego stopnia, że normalni ludzie zostali wygnani na obrzeża, a przestrzeń publiczna została zagarnięta na potrzeby wielkiego kapitału. Na bardziej ogólnym poziomie mamy do czynienia z zasadą, że wzrost cen dóbr luksusowych zazwyczaj pociąga za sobą wzrost cen dóbr zwykłych. Dzieje się tak dlatego, że gospodarka zaczyna się orientować na obsługiwanie bardziej lukratywnego popytu. Wyobraźmy sobie dostawcę, który może sprzedawać towar za X zwykłemu odbiorcy. Ale może też podobny produkt, tyle że premium, sprzedać za stukrotność tej ceny. Jeśli popyt na premium będzie rósł, to dostawca zacznie produkować wyłącznie droższe dobra. Zwiększona produkcja nie obniży ceny, bo kupujący mają nieograniczone zasoby i raczej się nie targują. Za to cena zwykłego towaru zacznie iść w górę, bo zmniejszy się jego podaż. Co przy sztywnym popycie (patrz mieszkania) doprowadzi do sytuacji, którą obserwujemy w Londynie.

Trzeci typ argumentacji za „abolicją bogactwa” to realne zagrożenie przejęcia przez majętnych procesu politycznego i wygaszenia demokracji. Albo zastąpienia jej plutokracją, z elementami pozornej, demokratycznej gry. To przecież już się dzieje. W wyborach amerykańskiego prezydenta w roku 2012 (cytuję za książką Lee Drutmana The Business of America is Lobbing; Biznesem Ameryki jest lobbing – tłum. red.) jedna czwarta wszystkich pieniędzy zebranych przez kandydatów na kampanię pochodziła od 31 tys. podmiotów. Czyli od jednej dziesięciotysięcznej całej amerykańskiej populacji. Czy ktokolwiek na serio wierzy, że ta „jedna dziesięciotysięczna” amerykańskiej populacji nie wykorzysta kupionego za pieniądze wpływu na demokratycznego prezydenta? Czy możemy w tej sytuacji jeszcze w ogóle mówić o demokracji, w której głos każdego obywatela powinien ważyć tyle samo? A przecież finansowanie politycznych kampanii to tylko wierzchołek problemu. W swojej książce The Age of Unproductive Capital (Czasy bezproduktywnego kapitału – tłum. autora) brazylijski ekonomista Ladislau Dowbor wskazuje jeszcze wiele innych patologii. Wymieńmy je tylko hasłowo: lobbing; pośrednia kontrola systemu wymiaru sprawiedliwości przez bogatych i lepiej umocowanych; kontrola przepływu informacji i mediów; kupowanie wpływu na edukację oraz badania naukowe; kontrolowanie pola manewru demokratycznie wybranych rządów poprzez mechanizm tzw. „zdrowych finansów publicznych”.

To właśnie te mechanizmy sprawiają, że w praktyce poradzenie sobie z problemem nadmiernego bogactwa jest trudne. I dlaczego bogaci z taką łatwością mogą mobilizować siły polityczne, które sprzeciwiają się redystrybucji bogactwa. Mogą zdobywać wsparcie ośrodków myśli czy inicjatyw akademickich, które głoszą, że redystrybucja jest niepożądana, a może nawet szkodliwa. Bez większego kłopotu inicjują narracje medialne, w których każdy zwolennik redystrybucji bogactwa natychmiast staje się „faszystą”, „nacjonalistą” albo „bolszewikiem”. I do tego są jeszcze sposoby sądowo-prawne, czyli traktowanie każdego postulatu redystrybucyjnego jako zamach na „świętą własność prywatną”.

"Ok. 35 proc. największych fortun świata to pieniądze odziedziczone. W Europie Zachodniej ten odsetek przekracza połowę."

I wreszcie czwarta kategoria argumentów. Tym razem etyczna. Ekonomiczni konserwatyści lubią powtarzać, że bogatych należy zostawić w spokoju, bo ciężką pracą doszli do tego, co mają. Problem w tym, że ta zasada już nie dotyczy sporej części najbogatszych. Według Didiera Jacobsa ok. 35 proc. największych fortun świata to pieniądze odziedziczone. W Europie Zachodniej ten odsetek przekracza wręcz połowę. Czy można więc mówić o jakiejkolwiek osobistej zasłudze czy ciężkiej pracy? Jacobs szacuje, że kolejne 33 proc. największych fortun (w skali świata) wyrosło na branżach albo kontrolowanych przez państwo, albo takich, gdzie decyzja państwowa ma kluczowe znaczenie (przemysł wydobywczy, energetyka, telekomunikacja, nieruchomości). Stawia to pod znakiem zapytania drugi człon pierwotnego założenia czyli ową „ciężką pracę” najbogatszych. Czy kupno od zaprzyjaźnionego decydenta państwowego przedsiębiorstwa po niskiej cenie i sprzedanie go potem z ogromnym zyskiem jest „ciężką pracą”, którą tak bardzo chcemy chronić?

Czy głaskać bogatych?

Problemy i pytania, których dotykamy nie są błahe. Można je nawet uznać za fundament całej ekonomii politycznej. W historii myśli ekonomicznej na zagadnienie „sposobów na bogatych” udzielano z grubsza dwóch konkurencyjnych wyjaśnień. Pierwsze z nich wywodzi się z narracji liberalnej wprost od Adama Smitha. Szkot, na oczach którego wykluwał się nowoczesny kapitalizm, a wraz z nim nierówności stawały się coraz bardziej widoczne, twierdził, że do problemu trzeba podejść pragmatycznie. Zamiast straszyć bogaczy „ogniem piekielnym” albo tym, że „łatwiej będzie wielbłądowi przejść przez ucho igielne”, trzeba zaapelować do ich próżności. Bogacz – uważał Smith – nie jest przecież zainteresowany wyłącznie zyskiem. Od pewnego momentu chodzi mu już raczej o ugruntowanie swojej pozycji w społeczeństwie. Interesuje go społeczny szacunek. „Dla większości ludzi bogatych” – pisał Smith w swoim pomnikowym dziele, czyli Bogactwie narodów z 1776 roku – „największą rozkoszą z posiadania bogactw jest wystawianie tych bogactw na pokaz”.

Tak, bogaci są próżni i to właśnie jest – zdaniem Smitha – owe czułe miejsce, w które społeczeństwo powinno uderzać. Albo raczej połechtać. Dać im podziw, uzyskując w zamian realne i dobrowolne dotacje finansowe. Niech bogaci budują szpitale, budynki użyteczności publicznej, fundują stypendia albo uniwersyteckie katedry, które w zamian będą nosić ich imiona. Spacerując po europejskich czy amerykańskich miastach, których szybki rozwój przypadł na wiek XIX, trudno nie zauważyć, że w wielu przypadkach taka dobroczynność się sprawdzała. Dowodem może być nowojorska sala koncertowa Carnegie Hall, ufundowana w roku 1890 przez króla amerykańskiej stali Andrew Carnegiego czy łódzki kompleks mieszkalny Księży Młyn zbudowany przez potentata włókienniczego Karola Scheiblera.

Z takim podejściem do kwestii bogatych zawsze były jednak dwa problemy. Pierwszy moralny, a drugi praktyczny. Oba się ze sobą łączą. Bo jeśli bogaty może się podzielić, to znaczy, że nie musi tego robić. Już na wstępie nie ma więc mowy o żadnej równości. Taka relacja nazywa się paternalizmem. Ale to nie koniec kłopotów. Bo co, jeśli bogaty zechce wykorzystać swoją przewagę do osiągnięcia innego celu? Na przykład powie „owszem, ufunduję szkołę albo szpital, ale w zamian chcę wyłącznego prawa do eksploatacji jakiegoś rzadkiego surowca”. Albo „domagam się usunięcia zapisów o związkach zawodowych z prawodawstwa”. Nie są to przykłady wyimaginowane.

A może raczej postraszyć?

Teoretycznie alternatywą dla smithowskiej odpowiedzi był postulat opodatkowania bogatych. Czyli zbudowania takich reguł, w których bogaci dorzucają się do dobra wspólnego nie dlatego, że mają na to ochotę, ale dlatego, że muszą. Pytanie brzmi jednak, jak takie reguły w ogóle ustanowić? Historia gospodarcza świata pokazuje, że opodatkowanie bogactwa nie jest stanem naturalnym. Przez całe wieki w zasadzie nie istniało. Odwrotnie – podatek był najczęściej pobierany przez samych bogatych (magnaci, Kościół), a potem przekazywany (częściowo) wyżej, do monarchy.

Trwalszy wyłom wobec tej zasady uczyniła dopiero rewolucja francuska, ustanawiając cztery sposoby opodatkowania bogactwa. Były to podatki od własności ziemskiej, od wykonywanych zawodów, od rynkowej wartości wynajmowanych nieruchomości oraz od nieruchomości rezydencyjnych (liczony od liczby okien oraz drzwi). Po upadku rewolucji przestał jednak odgrywać większe znaczenie praktyczne. Według raportu francuskiego ministerstwa finansów w roku 1907 najbogatsze gospodarstwa domowe płaciły zaledwie 2 proc. swojego rocznego dochodu. W Wielkiej Brytanii pierwszą stałą (to znaczy zbieraną nie tylko w czasie wojny) daninę od dochodów próbował ustanowić konserwatywny gabinet Roberta Peela w roku 1842. Ale aż do końca stulecia w najbogatszym państwie ówczesnego świata nie przekraczał 5 proc. A momentami spadał do 1 proc.

"W obawie przed gniewem ludu bogaci zgodzili się na niespotykane wcześniej sięgnięcie do kieszeni."

Sytuacja zaczęła zmieniać się dopiero w XX wieku. Zadecydowały dwa czynniki. Pierwszym była konieczność powszechnej mobilizacji w pierwszej i drugiej wojnie światowej. Wspomniani już ekonomiści Stasavage i Scheve nazywają to conscription of wealth – czyli „wzięciem bogactwa w kamasze”. W Wielkiej Brytanii dwa pierwsze budżety czasu „wielkiej wojny” (1914 r. i 1915 r.) przyniosły zasadniczy wzrost podatków. Krańcowa stawka podatku dochodowego sięgnęła wtedy 17,2 proc. A danina od dziedziczenia wzrosła do 20 proc. W roku 1916 pojawiła się też propozycja opodatkowania kapitału, ale ostatecznie nie weszła w życie. W USA w roku 1916 krańcowa stawka PIT wzrosła do 15 proc., a podatek spadkowy został przywrócony z niebytu. W 1917 pojawił się podatek dla biznesu czerpiącego zysku z transakcji wojennych. Po roku 1918 podatki dalej rosły. I tu dochodzimy do drugiego czynnika. Czyli strachu przed rewoltą społeczną własnych obywateli. Przypomnieć trzeba, że od roku 1917 w Rosji rządzili bolszewicy. A niewiele brakowało by dwa lata później rewolucja socjalistyczna powiodła się w Niemczech oraz dawnych Austro-Węgrzech. W obawie przed gniewem ludu bogaci zgodzili się na niespotykane wcześniej sięgnięcie do kieszeni. W Wielkiej Brytanii krańcowa stawka podatku dochodowego wzrosła do 60 proc. Podobnie we Francji oraz Austrii. Drugim aktem tego samego dramatu była II wojna, która wywindowała stawki podatkowe dla najbogatszych do wspomnianych już rekordowych poziomów.

Abolicja bogactwa

Czyli jednak strach. Bogaci muszą się autentycznie bać, że stracą wszystko, by podzielić się przynajmniej częścią. To lekcja, która płynie z trzeźwego i zupełnie nieideologicznego spojrzenia na współczesną historię społeczną. Wygląda na to, że to przekonanie zaczyna znajdować coraz więcej zwolenników. Zniecierpliwienie sprawia, że radykalizują się nawet ci umiarkowani. Francuz Thomas Piketty w opublikowanym w 2014 roku Kapitale proponował dość wyważony podatek majątkowy. Bardzo podobny do propozycji Zucmana i Saeza. Piketty uważa, że opodatkowanie bogactwa powinno się zacząć od 2 mln euro ze stawką 5 proc. Potem zaś rosnąć schodkowo. Aż do 90 proc. dla majątku przekraczającego 2 miliardy euro. W jednym z wywiadów z roku 2019 mówił, że bogatych należy „wypodatkować z powierzchni ziemi”.

Hasło „abolicji bogactwa” zaczęło też robić karierę w Ameryce. Rysowana tu wizja zaczyna zbliżać się do propozycji likwidacji bogatych jako klasy. Jedna z czołowych propagatorek nowoczesnej teorii monetarnej (MMT) Pavlina Tcherneva pisze o „uczynieniu bogatych zbędnymi”. „Nie powinniśmy kupować bajeczki, jakoby ludzie majętni byli jak drzewa, na których rosną pieniądze. I jeśli te drzewa wytniemy, to pieniądze znikną. Owszem bogaci chcą, żeby tak o nich myśleć. Bo na tym zasadza się ich władza” – pisała Tcherneva w jednej z potyczek na temat nowoczesnego pieniądza. Jej zdaniem „to iluzja, że społeczeństwo potrzebuje bogatych, by zapłacili za socjalne fanaberie biednych. Przecież można zrealizować kluczowy postulat MMT i odzyskać dla demokratycznych polityków możliwość bezkosztowego finansowania najpotrzebniejszych usług publicznych poprzez emisję własnej waluty, a wtedy bogaci przestaliby być potrzebni.” Zwolennicy MMT, jak Tcherneva, mówią więc tyle: nie ma sensu prosić bogatych, by podzielili się majątkiem. Nie chcą się dzielić? Trudno. Spalmy im te pieniądze. Albo jeszcze inaczej. Zostawimy je, ale uczynimy bezwartościowymi symbolami statusu, który na niewielu robi wrażenie. Bogactwo stanie się bezużyteczną iluzją władzy, której już nie ma.

Co bardziej konserwatywni ekonomiści mogą się buntować i pomstować na taki sposób myślenia. Wydaje się jednak, że czas większego radykalizmu w stosunku do bogatych nadchodzi wielkimi krokami. Nie chcieli się podzielić, gdy mogli oddać stosunkowo mało? To bardzo możliwe, że już wkrótce będą musieli oddać dużo więcej. A i to nie wiadomo, czy wystarczy.

Rafał Woś, publicysta, członek redakcji Tygodnika Powszechnego.