Na początku września 2020 r. wraz z Marzeną Sosnowską napisaliśmy na łamach Magazynu DGP o ukrytych ofiarach koronawirusa, czyli ludziach, którzy COVID-19 nie mają, ale na epidemii cierpią zdrowotnie. „W dobie pandemii liczba osób z wykrytymi nowotworami zmniejszyła się o jedną czwartą. Statystycznie jest o jedną trzecią mniej zawałów. Nikt nie wierzy, że naprawdę rzadziej chorujemy” – zaczynał się ten tekst. Z perspektywy czasu uważam go za jeden z najważniejszych, które w ostatnich latach napisałem. Po nim zaczęto bowiem powszechnie mówić o tym, że epidemia koronawirusa to nie tylko ludzie chorzy na COVID-19, lecz także ogół pacjentów potrzebujących wydolnego systemu ochrony zdrowia. I nie ma to nic wspólnego z koronasceptycyzmem, z głupimi tekścikami o „koronaświrusie”. Ot, chłodna kalkulacja, że potrzeby zdrowotne Polaków nie są związane wyłącznie z tą jedną paskudną chorobą zakaźną.
Konsekwencje braku szybkiej i precyzyjnej diagnostyki bywają opłakane.
Z analiz przeprowadzonych w Wielkiej Brytanii wynika, że opóźnienie rozpoznania nowotworu o kwartał zmniejsza szansę wyleczenia o 10 proc. O pół roku – o 30 proc. W Polsce zaś nowotwór złośliwy rozpoznaje się (a raczej rozpoznawało) u ok. 500 osób dziennie. Umiera ok. 270 z nich. W okresie epidemii liczba wystawionych kart DiLO (szybka ścieżka diagnostyczna), które są przepustką do wszystkich świadczeń onkologicznych, zmniejszyła się o 25 proc. W marcu było ich nawet ok. 50 proc. mniej. W sierpniu i we wrześniu liczba wystawionych kart była podobna do tej z 2019 r.
Skutek ubytków w diagnostyce najpoważniejszych schorzeń nie jest widowiskowy. Pacjenci nie umierają przed izbami przyjęć, dyspozytorzy nie płaczą na linii, że nie ma miejsca w szpitalu. Najczęściej ktoś niezdiagnozowany umiera po wielu miesiącach, w domu, w ciszy. Ewentualnie człowiek trafia do lekarza w sytuacji, gdy szansa na wyzdrowienie jest już znacząco mniejsza, niż byłaby, gdyby został szybko zdiagnozowany.
Reklama
Uważam – wbrew powszechnej opinii – że nowy minister zdrowia Adam Niedzielski nie przespał ostatnich tygodni. Zajmował się ograniczaniem deficytów zdrowotnych: w onkologii, kardiologii, neurologii. Przekonywał dyrektorów szpitali, urzędników i samorządowców, że lekarz musi być otwarty na pacjenta, że nie może zamykać przed nim drzwi. Efekty zaczęły być całkiem przyzwoite. Większość ekspertów, którzy alarmowali, że „ukrytych ofiar koronawirusa” może być więcej niż ofiar „jawnych”, zaczęła przyznawać, że sytuacja zaczyna się poprawiać.

Treść całej opinii można przeczytać w piątkowym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej i w jej internetowym wydaniu.