Przypadek rządowego projektu ustawy o globalnym bezpieczeństwie we Francji pokazuje, jak za jednym zamachem ekipa rządząca może poruszyć niemal wszystkich. Lewicę, prawicę i centrum sceny politycznej oraz media wszelkiej maści i zwykłych ludzi. Poszło o ustawę, której nie poddano konsultacjom z partnerami społecznymi czy z opozycją. W czasie pandemii, kiedy dzień w dzień odnotowuje się kilkuset zmarłych na COVID-19, a francuskie szpitale nadal są mocno przeciążone, związki zawodowe, studenci, dziennikarze, lewica, ale również ludzie tzw. środka sceny politycznej postanowili wyrazić swój sprzeciw. „Policja kaleczy i zabija”, „Dość przemocy gliniarzy” – to były jedne z delikatniejszych haseł, jakie pojawiły się na transparentach podczas sobotnich demonstracji w całym kraju. Ustawa wyprowadziła na ulice ponad 133 tys. osób w około 100 miastach (to dane oficjalne). Jej przeciwnicy twierdzą, że nawet 0,5 mln osób. Co tak wzburzyło tych ludzi? Ustawa w art. 24 zabrania publikowania wizerunku policjantów podczas interwencji pod karą 45 tys. euro i roku pozbawienia wolności.

Rasizm i państwo

Zaczęło się od sprawy skatowanego przez funkcjonariuszy policji w 17. dzielnicy Paryża czarnoskórego producenta muzycznego Michela Zeclera dwa tygodnie temu. Zecler, aby uniknąć mandatu za brak maski, próbował się schronić w swoim studiu. Trzech funkcjonariuszy ruszyło jednak za nim i brutalnie go pobiło. Policjanci nie zdawali sobie sprawy, że całe zdarzenie nagrywała zainstalowania w studiu kamera. Zecler upublicznił nagrania, które zszokowały nie tylko opinię publiczną, lecz także samego prezydenta i zwierzchników policji. Sprawcy pobicia zostali postawieni w stan oskarżenia, a minister spraw wewnętrznych Gerald Darmanin oświadczył, że zostaną wyrzuceni ze służby, jeśli sąd skaże ich prawomocnym wyrokiem.

Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP

Reklama