Zaczynając opowieść o wiarygodności banków centralnych, musimy się cofnąć do lat 80. XX w. Uważano wtedy, że powinny one kontrolować podaż pieniądza. Co w praktyce oznaczało, że bank zobowiązywał się nie przekraczać pewnego poziomu jego emisji. Takie podejście miało w rezultacie pomagać w utrzymywaniu inflacji w ryzach.
Właśnie w latach 80. teoria ta była poddawana coraz większym próbom, bo dynamicznie rozwijał się wtedy sektor finansowy. A w rzeczywistości to głównie banki decydują o tym, ile pieniądza trafia do gospodarki, np. udzielając kredytów. Bank centralny może co najwyżej zasilać banki komercyjne w płynność lub zdejmować z rynku nadmiar tej płynności, jeśli jest potrzeba. Ale to akcja kredytowa jest tak naprawdę emisją pieniądza. W efekcie bankierom centralnym coraz trudniej było realizować cel podaży pieniądza. Polityka oparta na takim fundamencie była też średnio skuteczna, bo ceny zależą od wielu czynników, a nie tylko tego, ile środków płatniczych jest w gospodarczym obiegu.
Drugim pomysłem było utrzymywanie stabilnego kursu waluty. Dzięki temu zapewniano stabilność w rozliczeniach w handlu zagranicznym, przez co pośrednio kontrolowano również inflację. Pomysł był powszechnie stosowany po II wojnie światowej. Przykład to działający w Europie mechanizm kursów walutowych ERM (Exchange Rate Mechanism), do którego w 1979 r. przystąpiło kilka krajów, m.in. Niemcy i Wielka Brytania. Umowa zakładała utrzymywanie mniej więcej stałych wzajemnych kursów wymiany walut. Działała ona do 1992 r. – do słynnego ataku na brytyjskiego funta, dokonanego przez fundusz Quantum George,a Sorosa. Amerykański inwestor rozbił cały mechanizm poprzez zastosowanie tzw. krótkiej sprzedaży: masowo pożyczał funta i od razu go sprzedawał. Bank Anglii zmuszony był wtedy bronić kursu, by utrzymać go w dopuszczalnym paśmie wahań, co kosztowało go 27 mld funtów. Ale ostatecznie skapitulował. W ciągu jednego dnia funt stracił do dolara ponad 25 proc.
Reklama
Skoro ani podaż pieniądza, ani strategia stabilnego kursu walutowego nie dawały gwarancji powodzenia polityki monetarnej, zaczęto szukać innej metody. Prekursorem był Bank Nowej Zelandii, który jako pierwszy na świecie zastosował bezpośredni cel inflacyjny. Stało się to w roku 1990, a jego śladami szybko poszli inni, w tym Narodowy Bank Polski, który bezpośredni cel ma od 1998 r. Pomysł jest bardzo prosty: instytucja odpowiedzialna za utrzymanie wartości pieniądza po prostu ogłasza, jaką chce mieć inflację w średnim okresie (dla NBP to sześć-osiem kwartałów). Co nie znaczy, że wskaźnik wzrostu cen ma być na sztywno określonym poziomie – ma raczej oscylować wokół niego. Dla banku centralnego to dość wygodne, elastyczne narzędzie. Nie musi za każdym razem reagować, jeśli ceny rosną z niezależnych od niego powodów. Do tego wytyczony cel łatwo jest zrozumieć innym podmiotom w gospodarce – w tym gospodarstwom domowym. Z drugiej strony można dość łatwo i precyzyjnie ocenić, czy bank centralny wypełnia swoją rolę czy nie.
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP