Dwie tajne agentki skarbówki przyłapały mechanika. Krajewski: Nie chodzi o żarówkę, ale o naszą przyszłość.

Wyobraźmy sobie taką scenę. Listopadowy, deszczowy wieczór, tuż przed rogatkami miasta, na poboczu opustoszałej ulicy, stoi samochód z włączonymi światłami awaryjnymi. Obok otwartych od strony kierowcy drzwi widać ociekającą wodą kobietę. Rozpaczliwie macha ręką w naszą stronę. Łatwo zgadnąć, że ma kłopoty. Niezależnie jakiej jesteśmy płci, jeśli potrafimy odczuwać emocje, robi nam się jej żal. Najbardziej naturalnym ludzkim odruchem, świadczącym o naszym człowieczeństwie, jest chęć przyjścia jej z pomocą. Podejmujemy więc to ryzyko i zatrzymujemy nasze auto. Okazuje się, że biedulce skończyła się benzyna, wyładowała komórka i zaginął parasol. Jak tu nie współczuć ofierze tak czarnej serii?

Proponujemy więc drobną przysługą i podwozimy ofiarę losu na najbliższa stację benzynową. Tam przecież może kupić kanister i paliwo, doładować telefon, wezwać taksówkę. Na miejscu tryskająca wdzięcznością ofiara wciska nam do ręki 50 zł, nie przyjmując do wiadomości, że podwiezienie było oczywistą przysługą. Jako, że czytaliśmy, iż oprócz udzielania pomocy równie ważna w życiu jest umiejętność przyjmowania wdzięczności, pakujemy banknot do portfela. Poza tym ciężko przezwyciężyć własną chciwość, kiedy w głowie zaświtała myśl o tym, na co można owe 50 zł spożytkować. Mija kilka tygodni i o poranku puka do naszych drzwi policja skarbowa w towarzystwie tej zwykłej. Okazuje się, że w świetle nowych przepisów, a także tych starszych jesteśmy groźnym bandytą. Po pierwsze nie złożyliśmy w Urzędzie Skarbowym deklaracji PiT o przychodzie 50 zł, nie odprowadziliśmy stosownego podatku, ani też składek na ZUS (podwiezienie trudno zakwalifikować jako umowę o dzieło). Poza tym sam akt transportu osoby za opłatą - wykonaliśmy bez zarejestrowania działalności gospodarczej oraz wykupienia koncesji. O zakupie kasy fiskalnej już nie wspominając.

>>> Czytaj też: Skarbówce będzie łatwiej zajrzeć na rachunki bankowe

Reklama

Na tym nie kończy się lista zbrodni. Skręcając po ofiarę losu przekroczyliśmy linię ciągłą na jezdni, a następnie zatrzymaliśmy się w miejscu do tego niedozwolonym. Na koniec, po przeprowadzeniu kontroli naszego samochodu, policjant odkrywa jedną przepaloną żarówkę świateł mijania oraz przeterminowaną gaśnicę. Gdy odrzucamy wlepione przez funkcjonariuszy państwa grzywny, stajemy przed sądem. Tam okazuje się, że podwieziona ofiara losu jest cennym pracownikiem skarbówki, specjalizującym się w prowokacjach „na przemokniętą kobietę”. To, wraz z pobytem za kratami oraz koniecznością uiszczenia wymierzonych kar finansowych raz na zawsze oduczy nasz ufania nieznajomym. Kiedy następnym razem w listopadową noc zobaczymy płonący na poboczu samochód, z którego będzie się wyczołgiwała poraniona kobieta, naturalny odruchem będzie dociśnięcie pedału gazu i wjechanie w pobliską kałuże, tak aby zalać ją wodą. A nuż się cholerę uda utopić.

Ta historyjka to nie sen wariata, lecz nadciągająca przyszłość. Jej przedsmak daje sprawa pracownika warsztatu samochodowego w Bartoszycach, który wieczorową porą, nieopatrznie uległ błaganiom dwóch nieznajomych kobiet i wymienił im w samochodzie żarówkę. Po czym wziął za to 10 zł. Jak się okazało, padł ofiarą prowokacji miejscowego Urzędu Skarbowego. Dwie tajne agentki tej instytucji przyłapały przestępcę na handlu żarówką wartą 5 zł, choć nie miał prawa sprzedawać akcesoriów samochodowych. Poza tym wykonał usługę już po zamknięciu kasy fiskalnej. Za co wlepiono mu mandat w wysokości 500 zł. Gdy mechanik odmówił uiszczenia haraczu, sprawa trafiła do sądu. W pierwszej instancji oskarżony został uznany winnym dilowania żarówką, ale sąd odstąpił od wymierzenia kary. Wówczas pani naczelnik bartoszyckiego US, zamiast poświęcić trochę czasu na rozejrzenie się za jakimś rozumem (transplantologia wszak rozwija się burzliwie), wniosła apelację. Ją także przegrała.

>>> Czytaj też: Afera KNF: Zszargana sieć bezpieczeństwa [OPINIA]

Nic jednak straconego. Polskie państwo ma coraz większe potrzeby fiskalne, co zmusza cały aparat skarbowy do przekraczania wciąż nowych granic wyobraźni, przy zdobywaniu środków na owe potrzeby. Robi się to bez oglądania na skutki dewastowanie w kraju resztek kapitału społecznego. Rzecz bowiem idzie nie o żarówkę, gotówkę, czy przestrzeganie prawa, lecz o przyszłość. Najważniejszym czynnikiem, stymulujących rozwój gospodarki i społeczeństwa są zasoby istniejącego w państwie kapitału. Oprócz pieniądza, infrastruktury, liczby wykształcony ludzi oraz wielu innych czynników kapitałem jest też – zaufanie. Dzięki niemu pojedynczy ludzie są zdolni do wspólnych działań na ogromną skalę. Tworzenia wspaniałych rzeczy, podejmowania wielkich przedsięwzięć, budowania nowoczesnego państwa. Bez zaufania pozostają samotnymi jednostkami, łatwymi do podporządkowania państwu, lecz niewiele wnoszącymi do wspólnego dobra.

Tak wygląda codzienność biednych krajów Trzeciego Świata, czy totalitarnej Korei Północnej, gdzie rządzący reżym świadomie niszczy zaufanie między ludźmi. Tam ufa się tylko najbliższej rodzinie, a i to nie zawsze. Tej nędznej rzeczywistości, społeczeństwo niezdolne do zaufania sobie, przeważnie nie jest wstanie zmienić. Co skazuje je na beznadzieją wegetację. W Polsce inflacja zaufania społecznego stale przyśpiesza. Negatywne przykłady oraz destrukcyjne impulsy cały czas idą z góry. Sukcesywne ujawnianie kolejnych nagrań z „Sowy i Przyjaciół” utrwaliło obraz elit poprzedniego obozu władzy i bardzo szerokiego kręgu osób z nim wówczas związanych. Jak wynika z taśm, nie do końca wiadomo czemu, cały ówczesny establishment pędził swój żywot w jednej restauracji. Zajmując tam (poza jedzeniem ośmiorniczek) bluzganiem, załatwianiem szemranych interesów, gadaniem od rzeczy, a czasami kopulowaniem. Być może z kolejnych nagrań okaże się, iż w „Sowie i Przyjaciołach” odbywały się też porody i pogrzeby. Czy tak groteskowo zachowującej się elicie można ufać?

Po wymianie władzy nowa elita z równym zapałem kontynuuje destrukcję społecznego kapitału zaufania. Po wybuchu afery wokół nagania szefa KNF Marka Chrzanowskiego jedno wiadomo na pewno – tam na górze wszyscy się nagrywają. Dziś jeśli podczas rozmowy z inna osobą nie włączy się ukrytego dyktafonu, można zostać uznanym za buraka z głębokiej prowincji. Skoro taki przykład idzie z góry, szybko znajduje szerokie grono naśladowców. A jeśli mimo wszystko nadal odważymy się komuś zaufać, regularne prowokacje służb: tajnych, jawnych i dwupłciowych skutecznie sobie z tym poradzi. Wprawdzie jakiś optymista mógłby zakrzyknąć, że przynajmniej dzięki temu Polacy będą przestrzegać prawa. Tyle tylko, że w III RP każdy optymista okazuje się z czasem po porostu źle poinformowanym pesymistą.

Ścisłe trzymanie się polskiego prawa, nieustannie zmienianego z powodu sejmowej biegunki legislacyjnej, nietrzymającego się ni kupy, ni rozumu, to najprostszy przepis na zbiorowe samobójstwo narodu. Na szczęście jest to po prostu niewykonalne. Za to jak najbardziej możliwe bywa, że po całkowitej destrukcji kapitału zaufania, całe społeczeństwo zamiera w marazmie, który przekłada się na rozwój ekonomiczny kraju. To owocuje jednym drobiazgiem. Gdy wpływy z podatków spadają, władza nie ma obywatelom zbyt wiele do zaoferowania. Wówczas ma przed sobą dwa wyjścia: albo wziąć na wszelki wypadek ludzi za twarz, albo wreszcie przestać ich wkurzać i odejść.

>>> Czytaj też: Uwięzieni w kulturze podległości. O wzorach zachowań, które przez 200 lat kształtowały Polaków