Wiek XIX oraz pierwsza połowa następnego to okres świetności Imperium Brytyjskiego. Jednego z najbardziej rozbudowanych projektów politycznych w dziejach. Londyn wiedział, że aby panować nad tak wielkim kawałem świata, potrzebuje nie tylko armii i floty – przede wszystkim musi mieć do dyspozycji sprawną administrację. Ale czy brytyjska biurokracja była efektywna?
To pytanie postawił w fascynującej pracy ekonomista Guo Xu z Uniwersytetu w Berkeley. Przeanalizował w niej historię brytyjskiego ministerstwa ds. kolonii, instytucji przywróconej w 1854 r., która organizowała działanie imperialnej administracji od Kanady przez Egipt, Sudan, Kenię i Afrykę Południową aż po Australię i Nową Zelandię (Indiami, obejmującymi wówczas dzisiejszy Bangladesz, Pakistan i Birmę, zarządzał osobny resort).
Działanie interesującego nas resortu można podzielić na dwa okresy: do i po roku 1930. Przed tą datą większość posad w koloniach była obsadzana wedle uznania członków brytyjskiego rządu. A to sprawiało, że obok zawodowych dyplomatów czekających na objęcie placówki zgodnie z biurowym rozdzielnikiem na kluczowych stanowiskach było pełno ludzi mających odpowiednie rodzinno-towarzyskie koneksje. Ten czas skończył się po reformie Warrena Fischera, pierwszego szefa brytyjskiej służby cywilnej – większość nominacji musiała od teraz uzyskać akceptację niezależnej komisji. Jego reforma była wynikiem przenikania na Wyspy niemieckiej myśli, za którą szły niezwykle wpływowe pisma socjologa Maxa Webera. Doprowadziło to w krótkim czasie do stworzenia przez Londyn autonomicznego od rządu korpusu służby cywilnej do zarządzania Imperium.
Guo Xu sprawdził dwie rzeczy. Po pierwsze – poziom zarobków kluczowych członków kolonialnej administracji w zależności od tego, czy byli rodzinnie ustosunkowani, czy nie. Wyszło mu, że rozziew był spory. Przed 1930 r. różnice w zarobkach gubernatorów kolonii sięgały nawet 10 proc. (w ostatniej ćwiartce XIX w. nawet więcej) – oczywiście na korzyść ustosunkowanych. Te różnice w płacach bywały tłumaczone zazwyczaj większą skutecznością oraz lojalnością totumfackich.
Xu, po drugie, sprawdził prawdziwość tego argumentu. I wyszło mu, że nie znajduje ona potwierdzenia w faktach. Przeciwnie – jeśli mierzyć skuteczność gubernatora np. ściągalnością podatków, to w miejscach, gdzie dominowali kandydaci wskazywani przez ministra, była ona niższa – średnio o 4 proc. Z badania wynika, że ustosunkowani przedstawiciele administracji dużo chętniej przyznawali osadnikom różnego typu podatkowe ulgi, co przekładało się na niższe przychody. Xu odkrył przy okazji, że skutki takich nominacji odciskały się nie tylko na stanie przechodów brytyjskiej korony, lecz przede wszystkim na poziomie rozwoju samych kolonii. Niższe przychody oznaczały mniej pieniędzy na inwestycje w jej rozwój.
Reklama

Badanie Xu ma znaczenie nie tylko jako historyczna ciekawostka. To również ciekawy argument w niekończącej się dyskusji o tym, jaka część nowoczesnej biurokracji powinna pochodzić z zasobu służby cywilnej, a jaki jej kawałek musi pozostać w osobistych zasobach polityka-decydenta faktycznie ponoszącego polityczną odpowiedzialność za funkcjonowanie państwa jako całości.

Przed 1930 r. większość posad w koloniach była obsadzana wedle uznania członków brytyjskiego rządu. A to sprawiało, że obok zawodowych dyplomatów na kluczowych stanowiskach było pełno ludzi mających odpowiednie rodzinno-towarzyskie koneksje.