Są wierni swojej estetyce, różnej od tego, co podbija rynek. A jednak jest moda na niemodne brzmienia.
Od pogoni za modą wolą pielęgnowanie własnej estetyki. Na pierwszy rzut oka nie przystają do rzeczywistości, ale bez trudu znajdują publiczność.

Depozytariusz sentymentów

– Jak się wychodzi na scenę, trzeba robić to z klasą – mówi mi Jan Młynarski. Tę maksymę zapamiętał, słuchając rad ojca – Wojciecha, poety i wykonawcy piosenki autorskiej – który pilnie przestrzegał estradowego kodeksu. Przed każdym występem przygotowywał sobie na kartce tekst konferansjerki. I nigdy nie wchodził na scenę w tych samych butach, w których chodził po ulicy. Wyglądał jak człowiek z innego świata, bo faktycznie był zapatrzony w inny świat – przedwojennych piosenek, dawnych orkiestr, kabaretów, rewii, skeczów czy szmoncesów. Jan odziedziczył po ojcu feblika na punkcie muzyki międzywojnia.
Młynarski senior był wyznawcą Juliana Tuwima, a przede wszystkim Mariana Hemara, którego w latach 80. upamiętnił w szczególny sposób, przygotowując w Teatrze Ateneum spektakl poświęcony jego twórczości. Kilkuletni Janek bywał na próbach i chłonął klimat, słuchając sentymentalnych pieśni o Lwowie, romantycznych fokstrotów czy szemranych opowiastek apaszów z warszawskich dzielnic owianych złą legendą.
Reklama
– Mam te piosenki w głowie od dzieciństwa – przyznaje. – Pewnego razu z pianistą Marcinem Maseckim usiedliśmy na kanapie i zaczęliśmy gadać, jakby to było fajnie choć przez chwilę poczuć się ludźmi z dawnych zdjęć. Od słowa do słowa założyliśmy jazz band i nagrywamy tę muzykę na nowo.
Zespół Młynarskiego i Maseckiego ma już na koncie dwa albumy: wydaną dwa lata temu „Noc w wielkim mieście” i ostatnio „Płytę ze zdartą muzyką”, na której roi się od tang, fokstrotów czy frywolnych piosenek nieszczęśliwie zakochanych epuzerów. O nastrojowość tej muzyki dba skaptowany na tę okoliczność big band w 17-osobowym składzie. Młynarski śpiewa, gra na bębnie i bandżoli, a przy tym wygląda stosownie do czasów, za którymi tak tęskni – w czarno-białym garniturze, z muchą pod szyją i przyciemnianych okularach stoi przed węglowym mikrofonem i chce, aby o przedwojennej klasyce znowu zrobiło się głośno.
– Jak się posłucha szlagierów Nataszy Zylskiej, Marii Koterbskiej czy orkiestry Stefana Rachonia, to człowiek ma przekonanie, że w tych piosenkach wszystko się zgadzało. Niestety, panowie w muchach przeszli z wielkich scen do dancingów drugiej czy trzeciej kategorii. Stali się chałturnikami, którzy grali do tańca za banknot przyklejony śliną do czoła. Przyszła moda na muzykę z Zachodu, więc nasza klasyka się zdewaluowała. Chcemy ją reanimować – opowiada Młynarski.