W książce „Wodnikowe Wzgórze” Richarda Adamsa bohaterska grupka królików, która opuszcza swoje siedlisko tuż przed katastrofą, podczas epickiej podróży trafia na sytą i pozornie zadowoloną z życia króliczą kolonię. To miejsce bezpieczne, którego nie trapią drapieżniki; króliki są tam dobrze odżywione i mają lśniące futra. Super! Ale nasi króliczy bohaterowie zauważają, że coś jest wyraźnie nie tak. Ich gospodarze są nieco nieobecni; niby zadowoleni, lecz pozbawieni prawdziwej radości życia. Szybko się okazuje, że dobrostan kolonii wynika z opieki rolnika, który króliki karmi, ale co jakiś czas lubi sobie jednego zjeść. Co się dzieje, kiedy takie nieszczęsne zwierzę znika z nory? Otóż nic. Jego bracia i siostry udają, że nic się nie dzieje, pomijają fakt milczeniem. Niebezpieczeństwo, które wciąż wisi nad nimi, a które wymieniają na sytość, jest do zniesienia tylko wtedy, gdy nie mówi się o nim wcale. Zamiast tego np. ogląda się zachody słońca bądź obsesyjnie komentuje chrupkość oferowanej przez oprawcę marchewki.
Leszczynek i jego banda są wstrząśnięci tą postawą rodem z makabreski. Ale myślę, że gdyby hipotetyczni ludzie z innej Ziemi zawitali dziś do nas w drodze ku stworzeniu nowego świata i pooglądaliby sobie nasze codzienne zajęcia i zmagania, pewnie mieliby podobne odczucia. I my bowiem zużywamy dziś gros energii na komentowanie marchewki (najnowszego tweeta Donalda Trumpa bądź teledysków Taylor Swift), usiłując nie widzieć, że żyjemy na farmie albo jeszcze gorzej: na wulkanie.
Na jakim wulkanie, zapytacie? A jak inaczej nazwać planetę, która powoli się przegrzewa, powodując masowe migracje i śmierć wielu gatunków zwierząt, w tym większości owadów, na których opiera się nasz cały ekosystem? Na której monopolizowany przez kilka firm rozwój technologiczny wyprzedził myśl polityczną i w imię zysku zglobalizował (oraz sprywatyzował) nieprzygotowaną na to sferę publiczną, wpuszczając na nią boty, ułatwiając nienawiść, niszcząc tradycyjne formy kontroli jakości informacji i w rezultacie sprowadzając system narodowych demokracji liberalnych na skraj przepaści? Na której jedyny pax, jakiemu jako tako możemy ufać, czyli Pax Americana, podkopywany jest skutecznie przez Chiny, udowadniające, że kapitalizm wcale nie potrzebuje żadnej tam wolności, thank you very much? Gdzie rządzą nie narodowe, lecz światowe monopole, jakby już nigdzie nie było państwowych narzędzi ich temperowania, a reakcją na impotencję lokalnych demokracji są performatywne ruchy populizmu? Gdzie nierówności społeczne pogłębiają się w tak szaleńczym tempie, że jeden facet z Kalifornii z drugim mogliby przez dość długi okres czasu wykarmiać średniej wielkości kraj?
Reklama