Film „Bogowie” opisuje, jak doszło do pierwszego w Polsce udanego przeszczepu serca. Był rok 1985…
prof. Marian Szamatowicz: Lata później z prof. Zbigniewem Religą odbieraliśmy w Ministerstwie Zdrowia nagrody. On za wszczepienie serca, ja – za szefowanie zespołowi, który w 1987 r. sprowadził na świat pierwsze w Polsce dziecko z in vitro.
Czyli on za przedłużenie życia, a pan za podarowanie życia.
Coś w tym jest. Magda, czyli pierwsze dziecko urodzone u nas metodą pozaustrojową, skończyła właśnie 32 lata. Sama ma już trójkę dzieci, poczętych drogą naturalną.
Reklama
Czuje się pan bogiem?
Żadnym bogiem. To nie jest wchodzenie w boskie buty, udawanie go czy poprawianie jego dzieła. Światowa Organizacja Zdrowia uznaje niepłodność za chorobę. A chorobę należy rozpoznawać i skutecznie leczyć. Zresztą nie byłem sam. W 1987 r. w Warszawie funkcjonował drugi zespół specjalistów, który również chciał doprowadzić do urodzenia dziecka metodą pozaustrojową.
Rywalizowaliście ze sobą?
Oczywiście! Oni działali w Centrum Zdrowia Dziecka. Ówczesne media podgrzewały atmosferę, donosząc: jest już dziecko, jeszcze nie ma, ale zaraz będzie. Jednak wiosną 1987 r. to my na ogólnokrajowym sympozjum poświęconym niepłodności pokazaliśmy zdjęcia USG rozwijającego się płodu.
A pan poczuł się ojcem sukcesu?
Sama ciąża nie uspokoiła naszych emocji. Towarzyszyły nam do czasu porodu: baliśmy się, czy nie będzie komplikacji, czy dziecko urodzi się zdrowe. Ostatecznie to ja wykonałem cesarskie cięcie.
Do tego czasu czekał pan, czy eksperyment się powiedzie?
Zarówno wtedy, jak i teraz unikamy słowa „eksperyment”. Na wszystkie działania mieliśmy przyzwolenie uczelnianej komisji etycznej. Gdyby cokolwiek poszło nie tak, odpowiedzialność spadłaby na placówkę, która przeprowadzała zabieg. Bez zgody komisji konsekwencje ponosiłby wyłącznie zespół. Ale to był prawdziwy przełom, pierwsza metoda, która faktycznie mogła być skuteczna.
A co było wcześniej?
Gdy w 1961 r. zaczynałem pracę w białostockiej klinice, metody leczenia niepłodności były niezwykle prymitywne. Nie mieliśmy np. farmakologicznych metod stymulowania jajników. Zamiast tego wkładało się elektrodę do szyjki macicy, co miało poprawić płodność kobiety.
A poprawiało?
Gdzie tam! Innym sposobem były operacje odwracające zmiany anatomiczne w obrębie jamy brzusznej – jeżeli uniemożliwiały one zajście w ciążę. Taka zmiana mogła np. pojawić się u młodej dziewczyny po zapaleniu wyrostka robaczkowego, które skończyło się jego pęknięciem. Wywoływało to niepłodność jajowodową spowodowaną zrostami. Wykonywałem dziesiątki zabiegów otwierania jajowodów. Było ich tyle, że dziś siada mi kręgosłup od stania godzinami przy stole operacyjnym. Skuteczność takich metod w stosunku do trudu, jaki się wkładało w leczenie, była niewspółmiernie niska. Szansa kobiety na zajście w ciążę rosła do kilku, kilkunastu procent w zależności od zmian. Wiedzieliśmy, że to za mało. Śledziliśmy więc osiągnięcia zachodnich lekarzy, bo prace nad technikami wspomaganego rozrodu już tam trwały. Były testy na zwierzętach, udało się również pobrać samą komórkę jajową. Przeniesiono także embrion do macicy, ale cała procedura zakończyła się porażką. Doszło do ciąży pozamacicznej, embrion zagnieździł się w jajowodzie. Udało się w 1978 r. – na świat przyszła Louise Brown, pierwsze dziecko z in vitro, ochrzczone przez media mianem „superbabe”. W tym czasie ośrodki leczenia metodą in vitro rozwijały się w Indiach, Australii, w Stanach Zjednoczonych, w krajach Europy Zachodniej. Ja sam w 1983 r. pojechałem jako profesor wizytujący do Szwecji. I w Göteborgu, pięć lat po urodzeniu Louise, miałem okazję zobaczyć, jak to wygląda.
I postanowił pan przenieść procedurę do Polski?
Byłem realistą i wiedziałem, że w tamtym czasie było to w naszym kraju niewykonalne. Brakowało sprzętu, funduszy. A potem dostaliśmy od papieża ultrasonograf.
Od papieża?
Jana Pawła II. Ale od początku – nie brakowało mi ludzi, miałem świetny zespół. Dziś zresztą to sami zasłużeni profesorowie: prof. Waldemar Kuczyński, który ma dziś własny ośrodek leczenia niepłodności, prof. Sławomir Wołczyński, który obecnie jest kierownikiem Kliniki Rozrodczości i Endokrynologii Ginekologicznej, a także moim szefem. Po powrocie ze Szwecji powiedziałem więc mojemu zespołowi, że musimy wprowadzić w Polsce in vitro. A zespół nie miał innego wyjścia. Nie chcę przeceniać swojej roli, ale najważniejsze w tym czasie były moje palce wskazujące: ty zrobisz to, ty zajmij się tym, a ty zorientuj się, jak sprawy się mają tu i tu. W 1984 r. zostałem dyrektorem Instytutu Położnictwa i Chorób Kobiecych oraz kierownikiem Kliniki Ginekologii. Technikę laparoskopową mieliśmy już częściowo opanowaną – to była wówczas powszechnie stosowana metoda przy pobieraniu oocytów do in vitro. Do tego potrzebowaliśmy pompek, by zasysać płyn z pęcherzyków jajnikowych i pobierać komórki. Ówczesny minister zdrowia prof. Jacek Żochowski powiedział, że nas wspomoże. Słowa dotrzymał. Byliśmy pierwszym ośrodkiem w kraju, który dostał na ten cel pomoc z resortu. Ale pobrane komórki jajowe trzeba hodować w odpowiednim płynie. Te tzw. media do produkcji komórek musieliśmy wytwarzać sami, bo w tamtych latach nie było jeszcze firm komercyjnych, które dziś się tym zajmują. Mieliśmy problem, bo pobrane komórki w tym naszym płynie nie chciały się rozwijać. Cztery lata, między 1983 a 1987 r., upłynęły nam więc pod znakiem niespodzianek i eksperymentów. W międzyczasie okazało się, że ośrodek w Göteborgu zaczął pobierać komórki jajowe inną techniką – ultrasonografii. I tu właśnie z pomocą przyszedł nam sam papież. Jan Paweł II w 1986 r. postanowił podarować instytutowi aparat ultrasonograficzny. Co prawda nie do celów ginekologicznych, tylko położniczych.
Gdyby Jan Paweł II wiedział…
Nie wiedział. A trzeba przyznać, że ze wszystkich religii akurat rzymskokatolicka jest najbardziej restrykcyjna. Nie pozwala na in vitro i koniec.