Z Andrzejem Horubałą rozmawia Magdalena Rigamonti
Puścił pan lejce.
Reklama
Jak już się rozszczelnia, to nie po to, żeby budować coś stabilnego, żeby oferować nowy zestaw poglądów. Jesteśmy zamknięci w swoich środowiskach i nawet jak odtaje pandemia, to się ze sobą nie dogadamy. Każdy będzie żył ze swoim pakietem słusznych przekonań.
Że Żydzi to parchy, jak napisał Rafał Ziemkiewicz...
O, a pani o tym.
Pan też o tym. Ostatnio kolega z pana środowiska Krzysztof Skowroński przyjął antysemitę do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Sądzę, że Krzysztof zrobił to bezwiednie. Nie była to żadna manifestacja, pokazanie, że Jacek Międlar zasługuje na bycie członkiem SDP.
Jak bezwiednie? Rozmawiamy w Press Clubie. Tu też dwie osoby muszą rekomendować kandydata, a potem szef PC wysyła do wszystkich mail z nazwiskiem i pytaniem, czy ktoś ma coś przeciwko tej kandydaturze.
Zaraz, zaraz, ja wydałem powieść i naprawdę nie widzę konieczności, by komentować wszystkie newsy dnia.
To jest klamra do parchów Ziemkiewicza. Przez to pan wyleciał z „Do Rzeczy”.
Nie wyleciałem, tylko odszedłem. I nie przez to, tylko w proteście, że nie mogę, mimo że jestem wicenaczelnym tygodnika, napisać, co myślę o wypowiedzi Ziemkiewicza.
I wtedy pan zrozumiał, że nie ma wolności słowa na prawicy?
W innym medium prawicowym mógłbym pewnie takie rzeczy opublikować.
Gdzie? W „Gazecie Polskiej”, w „Sieciach”? Dla nich to chyba pan jest już lewakiem.
Wiele gazet jest motywowanych potrzebami odbiorców, bo odbiorcy chcą mieć jednolitą wizję świata.
To się nazywa propaganda.
I widać ją w czasopismach po każdej ze stron barykady. Ludzie płacą za medium tożsamościowe, chcą mieć swoje emocje i potwierdzone swoje widzenie świata. A ja, jak już mówiłem, chcę rozszczelniać.
„Wdową smoleńską” uderza pan w prawicę, w swoje środowisko, obnaża pan je. W dodatku za pieniądze Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, za ministerialne stypendium, które pan dostał, żeby napisać tę książkę.
Ta rzecz jest pomyślana także jako moja autokompromitacja. To próba wydarcia się z tej opresji, którą jest i katastrofa smoleńska, i bańka, w której przebywamy.
„Kto w pierwszych dniach po katastrofie nie poczuł lekkiego wiewu erotyzmu na widok prezydenckiej córki w czarnym toczku: chudej, pięknej, z lekko ptasią urodą, urodą szczęśliwie jednak nieodziedziczoną po świętej pamięci ojcu, ten chyba nie był w stu procentach mężczyzną” – to jest ta próba wydarcia?
To jest taka gra. Czytajmy dalej: „Wszystko jak z dawnego fotosu reklamującego papierosy John Player Special, tego z oglądaną od tyłu skrzypaczką, całą na czarno, w pończochach z wyraźnym szwem, idącą ze sztywnym futerałem w ręku przez wieczorny, skropiony letnim deszczem trotuar”. To jest próba przezwyciężenia narodowej tragedii przez literaturę.
Nie rozumiem.
Rozdział zaczyna się słowami: „Katastrofa prezydenckiego samolotu spowodowała niejakie zamieszanie w świecie warszawskich elegantek”. Chodzi o to, żeby to nie politycy trzymali drążki sterujące naszymi emocjami, tylko wola pisarza. To jest wielkie siłowanie się z mitem. Bo co my możemy zrobić z mitem smoleńskim, który jest wtłaczany przez polityków i kreowany na różne sposoby w zależności od odbiorców, od elektoratu? Możemy starać się go przechwycić, powiedzieć: dosyć, niech pisarze się tym zajmą, niech oni narzucą swój punkt widzenia. Jeśli chodzi o traktowanie tych dni kwietniowych, to chodziło mi o spojrzenie namiętne, liryczne, a nie polityczne. Chciałem ten czas wydrzeć politykom i opowiedzieć to zupełnie inaczej.