Ze Stanisławem Sojką rozmawia Robert Mazurek

Siadamy do kolacji.

Och, jak ja na to czekałem, cały rok.

Co się u was jadło?

Reklama

Tata kupował trzy duże karpie…

Jedliście tylko karpie?

Tata bardzo lubił karpia, a że jadło się go raz w roku, to kupował więcej i jeden miał zostać do sylwestra. Słuchaj, naprawdę, to coś pięknego, rewelacja… Ech, jak byłem młodszy, to nie, ale potem bardzo w tym zasmakowałem. W tej lodóweczce…

Lodóweczka, cóż za pieszczotliwość.

W lodóweczce było to wszystko i się wyjmowało, i jadło. Nie siedzieliśmy cały dzień przy stole, mieliśmy obowiązki w katedrze, ale na stole królowała dieta śląska, nie śródziemnomorska. Była zupa grzybowa, a z łbów karpi mama robiła jeszcze zupę rybną, niezapomnianą, nie zetknąłem się z nią już później…

Wszystko tradycyjne?

Do dziś mi zostało, bo choć od czterdziestu lat mieszkam w Warszawie, to wciąż jemy makówki.

Co to?

Łakoć. Moczyło się w gorącym mleku bułkę i wykładało nią dno misy. Na to kładło się masę makową z miodem i bakaliami. Całość przekładało się kolejną warstwą bułki – takich warstw było kilka. U nas w domu to całkiem grube było, z dziesięć centymetrów. Potem cały przekładaniec mama wkładała do lodówki.

Śląska wersja makowca?

Można tak powiedzieć, mama to robiła dzień przed Wigilią i podawała z gorącym mlekiem. To było taaakie dobre… I pożywne, bo jak nałożyłem sobie makówek, to już nie musiałem nic więcej jeść.

Ale kto ci pozwalał od deseru zaczynać?

Nie, coś oprócz deseru też jadłem. Ale te makówki były strasznie dobre. Nie mogę ich teraz jeść zbyt dużo z powodu cukrzycy, ale nie mogę ich sobie zupełnie darować, no nie potrafię…

Uśmiechasz się jak dziecko.

Prócz makówek były jeszcze ciasta na święta. Pojawiał się kołocz z serem, taki sernik z posypką, pyszny. No i był jabłecznik, och, tego nie mogę zapomnieć…

Stanisław Sojka nie po raz pierwszy dzisiaj się rozanielił.

Widzisz jak to na mnie działa? Jabłecznik był wspaniały, a na tych jabłkach była taka centymetrowa warstwa bezy. Och, ja to po prostu zjadałem zanim wystygło, pod nieobecność mamy w kuchni oj, oj…

Pytam, co się jadło, a Stanisław Sojka jest od razu przy słodyczach.

Przepraszam, mówiłem o zupie rybnej, o karpiu, grzybowej.

Jednym zdaniem.

Jestem strasznym łasuchem.

Jest nas paru. Ty jako dziecko najbardziej rzucałeś się na te makówki?

Jako dziecko rzucałem się na wszystko. Czekałem na wszystko, co będzie i nie trzeba mnie było do niczego zachęcać. Zawsze miałem problemy z nadwagą, więc mama mnie goniła z kuchni. Po prostu zamykała kuchnię przede mną.

Biedny Staś…

Miała rację, ja bardzo łatwo tyję, ale w święta zakazy nie obowiązywały i nie biła po łapach, jak się wzięło za dużo. Sami musieliśmy się pilnować, by nie zjeść wszystkiego i by dla innych wystarczyło. A żaden z trzech moich braci nie był niejadkiem, ja tym bardziej.

Najpierw kolacja, a później prezenty – czy nie wytrzymywałeś?

Oczywiście, że wytrzymywałem.