Od zarania niepodległości polskich nauczycieli dotyka klątwa będąca połączeniem dwóch przekleństw. Brzmi ona: obyś cudze dzieci uczył w ciekawych czasach.
Nad oświatą w Polsce od stu lat wiszą wciąż te same widma. Pierwszemu na imię – bieda, a drugiemu – reforma. Zapowiedziany przez ZNP ogólnopolski strajk szkolny z nich właśnie wynika. Najpierw środowisko nauczycielskie rozeźliła kolejna reorganizacja struktury szkolnictwa powszechnego zafundowana przez rząd PiS. Ma ona mniej więcej tyle samo sensu, co poprzednia, wprowadzana za czasów AWS.
Jakość edukacji dzieci nie zależy od tego, czy podstawówka ma sześć czy osiem klas, lub nawet tego, czy istnieją gimnazja. Kluczowe są wiedza, umiejętności i zaangażowanie kadry nauczycielskiej. Niezbędne wsparcie stanowią zaś dobre podstawy programowe, nowoczesne podręczniki, bogate wyposażenie szkół oraz dbałość, by klasy nie liczyły więcej niż dwudziestu kilku uczniów. Te wszystkie fanaberie sporo kosztują, a państwo polskie niezmiennie uznaje, iż ma ważniejsze wydatki niż edukowanie młodego pokolenia. Szczególnie podwyżki nauczycielskich pensji, adekwatne do tego, jak bardzo w ostatnio latach wzrosła w kraju średnia zarobków, nie są priorytetem. Coraz bardziej sfrustrowana grupa zawodowa zdobyła się więc w końcu na bunt. Szanse, by zakończył się znaczącym sukcesem, są znikome. Tak naprawdę wszyscy są przyzwyczajeni do tego, że polski belfer klepie biedę, a uczyć potrafi w każdych warunkach. Rządowi pozostaje więc jedynie poczekać, aż rodzice się wkurzą, krzywda dzieci zacznie wszystkich kłuć w oczy, a pracownicy oświaty zmiękną. W ten sposób zamknięty zostanie kolejny rozdział opowieści o dopustach spadających na polskich nauczycieli. Przy czym nie odpowiadał za nie Bóg, lecz państwo.

Szkoła dobrych chęci

Reklama
„Jednym z najważniejszych zadań będzie stworzenie powszechnej, świeckiej, bezpłatnej szkoły, dostępnej jednakowo dla wszystkich bez względu na stan majątkowy” – ogłosił podczas pierwszego posiedzenia rządu premier Jędrzej Moraczewski. Działacz PPS, powołany na to stanowisko przez Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego, nie wątpił, że edukacja to rzecz kluczowa zarówno dla młodego pokolenia, jak i przyszłości kraju. „Staraniem naszym będzie wydobywanie dla kultury narodowej tych licznych talentów, które wskutek niedostępności wyższej oświaty dla szerokich warstw ludowych dotychczas się marnowały. Wierzymy, iż z łona ludu wyjdą ludzie nieustraszonej woli, głębokiego uczucia i hartownej wytrwałości, którzy Polską Republikę wprowadzą na szczyt kultury i sławy” – mówił premier. W tym też duchu utrzymany został dekret, podpisany przez Piłsudskiego 7 lutego 1919 r. Nakazywał on gminom objęcie powszechnym obowiązkiem szkolnym wszystkich dzieci w wieku od 7 do 14 lat. Wiosną w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego opracowano projekt struktury szkolnictwa powszechnego. Uczniowie mieli się kształcić w pięcioletniej podstawówce, a po jej ukończeniu mogli starać się dostać do gimnazjum, podzielonego na trzyletni okres wstępny oraz wyższy (zwany licealnym), trwający 5 lat. Jednak wiele gmin w Polsce, zwłaszcza tych na Kresach, było zbyt ubogich, by utrzymać takie szkoły, rząd pozwolił więc na tworzenie w okresie przejściowym trzy- lub czteroletnich podstawówek. Ich absolwenci, chcąc się potem dostać do gimnazjów, musieli uczęszczać na kursy uzupełniające.
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP