Wielu pacjentów czeka na wynik testu na COVID-19 nawet przez 7–8 dni, bo laboratoria coraz częściej nie nadążają z przerobieniem wymazów, dlatego nie chcą przyjmować więcej próbek. Założyliśmy jednak bardzo jasno – nie przyjmujemy więcej, niż możemy wykonać w ciągu 24 godzin – mówi nam kierownik jednego ze stołecznych laboratoriów.
Wiele placówek ogłosiło, że nie przyjmuje w ogóle nowych zleceń, a nawet ogranicza dotychczasową współpracę z powodu braku mocy przerobowych. – Doszliśmy do ściany, i to już kilka dni temu – twierdzi nasz rozmówca, dodając, że do własnych badań dochodzi mnóstwo testów, które spływają ze szpitali i innych placówek, które nie poradziły sobie z nadmiarem pracy u siebie i szukają wsparcia gdzie indziej.
Coraz większa liczba badań zlecanych przez lekarzy to jeden powód, ale – jak wyjaśnia Tomasz Anyszek, pełnomocnik zarządu ds. medycyny laboratoryjnej w spółce Diagnostyka, przybywa też pacjentów, którzy prywatnie decydują się na badanie, bo nie mogą dostać się do lekarza POZ. – Bywają dni, w których firma musi wprowadzać ograniczenia w funkcjonowaniu punktów pobrań – dodaje.
Reklama
Firma Alab Laboratoria niedawno przepraszała na swojej stronie internetowej za opóźnienia wyników i podała, że wynik każdego nowo przyjętego badania będzie nie wcześniej niż po trzech dniach. Jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, nie będą przyjmowali nowych próbek, by móc przerobić już pobrane.
Doktor Matylda Kłudkowska z Krajowej Izby Diagnostów Laboratoryjnych mówi wprost: więcej testów PCR w Polsce trudno będzie robić. – Nie ma specjalnie kto ani jak. Już teraz jesteśmy zalani po sufit – mówi. Jej zdaniem można było zrobić więcej w czasie wakacji – choćby doinwestować część laboratoriów. – Doszliśmy do granicy możliwości, i to przy dość marnym wyniku, znajdując się w ostatniej dziesiątce państw europejskich, jeśli chodzi o liczbę testów na milion mieszkańców (dane za Worldometer – red.) – tłumaczy. Za nami są m.in. Bośnia i Hercegowina, Ukraina, Bułgaria czy Mołdawia i Macedonia.
Pracę laboratoriów obciążają i spowalniają biurokracja oraz bałagan w dokumentacji. – Systemy szpitalne są niespójne z systemem centralnym i części wyników nie widać. Również systemy laboratoriów nie są kompatybilne z systemem NFZ. – Wpisujemy więc wyniki dwa razy. Do tego musimy ustalać, od kogo dana próbka pochodzi, bo przychodzą często niedokładnie opisane. Jeśli tego nie zrobimy, to nie zobaczymy pieniędzy za swoją pracę – mówią pracownicy laboratoriów. Standardem jest konieczność wyszukiwania danych w internecie, żeby uzupełnić adresy, czy wydzwanianie, bo szpital nie podał do siebie numeru telefonu.
Laboratoria przyznają, że przez zatkanie systemu część próbek jest przetrzymywana zbyt długo w nieodpowiednich warunkach, przez co otrzymanie dobrego wyniku nie jest możliwe.
Resort zdrowia zastanawiał się nad wprowadzeniem priorytetu w laboratoriach dla publicznych placówek, ale zrezygnował, bojąc się, że wywoła to falę niezadowolenia. Sprawy nie ułatwiają też nowe propozycje wycen, które w wielu sytuacjach oznaczają obniżki. – Już teraz cena była po kosztach i jest akceptowalna dla największych jednostek, o dużej skali działania. Dodam, że nie uwzględnia marży. Jej obniżenie sprawi, że współpraca z państwowymi podmiotami stanie się nieopłacalna – mówi Tomasz Anyszek. A to, jak zaznaczają przedstawiciele prywatnych laboratoriów, droga w jedną stronę – zwiększania badań na rzecz prywatnych klientów, kosztem tych wykonywanych dla szpitali i innych państwowych jednostek zdrowia.
Resort zdrowia od piątku wprowadził testy antygenowe, tzw. szybkie kasetkowe jako równoprawną podstawę stwierdzenia zakażenia koronawirusem bez potrzeby potwierdzania go dodatkowo testem PCR (tak jak to było do tej pory). Eksperci mają sporo wątpliwości, by przyniosło to oczekiwane efekty, musi być spełnione wiele kryteriów.
Jak mówi prof. Robert Flisiak, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych, istotne są trzy kwestie: producent testu, czas wykonania oraz stan pacjenta. Jak podkreśla w rozmowie z nami, nie można dopuścić do tego, żeby korzystano z testów antygenowych pierwszej generacji, które zostały rozesłane do szpitali jeszcze we wrześniu. Według niego ich efekt był taki, że wpuszczano do placówek pacjentów z COVID-19 i zakażano oddziały i personel.
Doktor Matylda Kłudkowska zwraca też uwagę, że na rynku są testy bardzo różnej jakości. – Pojawiło się wiele firm krzaków, trzeba nad tym zapanować – dodaje.
Eksperci mówią też zgodnie, że nie można badać osób bezobjawowych, u nich są nikłe szanse, że test antygenowy wykaże chorobę. W dodatku test musi być wykonany w odpowiednim czasie – w pierwszym lub maksymalnie drugim tygodniu od wystąpienia objawów. Inaczej system przepuści wiele fałszywie negatywnych wyników. – A to właśnie bezbojawowi roznoszą chorobę, objawowi i tak się zazwyczaj izolują. Więc tych pierwszych trzeba umieć wychwycić – dodaje dr Kłudkowska.
Jest jeszcze jeden poważny kłopot – ten kto zrobi test, będzie musiał wpisać wynik do systemu – a to kolejne zadanie, którym zostaną obciążeni pracownicy medyczni, i dodatkowe obciążenie dla systemu. ©℗
Jest niebezpieczeństwo, że system przepuści wiele fałszywie negatywnych wyników