Republikański senator w stanie Iowa Mark Chelgren zaprezentował w 2017 r. projekt ustawy, która miała zerwać z tym, co on i jego koledzy poczytywali za hipokryzję elit akademickich: że uniwersytety rzekomo straciły barwy polityczne. Oto profesorowie (przeważnie humaniści) utrzymują, że przekazują studentom wiedzę zweryfikowaną wedle rygorystycznych standardów. Tymczasem pod płaszczykiem obiektywizmu przemycają treści zideologizowane. Zgodnie z przepisami, które zaproponował Chelgren, uczelnie publiczne w Iowa musiałyby zatrudniać tyle samo akademików głosujących na demokratów, co na republikanów – dozwolone odchylenie nie mogłoby być większe niż 10 proc. Jak dowodził polityk, skoro wydziały pilnują, by rekrutować odpowiednią liczbę kobiet czy czarnych, to powinny troszczyć się też o różnorodność ideologiczną. – Na finansowanie szkół wyższych idzie sporo pieniędzy podatników. Studenci, pytając profesorów o opinie, powinni wiedzieć, czy są oni republikanami, czy demokratami – przekonywał.

W tym samym czasie z inicjatywą na rzecz różnorodności ideologicznej wyszli też senatorzy republikańscy z Karoliny Północnej – ich pomysł polegał na tym, by polityczne preferencje kadry uczelnianej odzwierciedlały rozkład sympatii partyjnych mieszkańców stanu (przeważają w nim wyborcy konserwatywni).

Obie propozycje były karykaturalnymi próbami rozwiązania bolączki trapiącej prawicowy establishment od półwiecza – nie tylko w USA: uniwersytety to dominium progresywnych liberałów. Prezydentura Donalda Trumpa, naukowego sceptyka i propagatora teorii spiskowych, ośmieliła republikanów, by w końcu coś z tym zrobić. Do podobnych wniosków doszli też populistyczni politycy rządzący w innych krajach.

Z rytualnych lamentów nad lewicową hegemonią na uczelniach przebijała podejrzliwość, że nawet wartości, które są fundamentem akademii, dają nieuczciwą przewagę siłom postępowym. Zgodnie z tą narracją „naukowość” jest po prostu tym, co progresywni liberałowie uznają za słuszne lub skuteczne politycznie. Swoboda badawcza, rzetelność, uczciwość intelektualna to szczytne ideały – mówi wielu prawicowych polityków i publicystów – ale w praktyce służą często za fasadę dla lewicowych interesów. A w konsekwencji stanowiska niemieszczące się w obowiązującej ortodoksji są wyciszane jako fundamentalistyczne, dyskryminujące czy zaściankowe. Problem nie sprowadza się więc do nadreprezentacji profesorów o progresywnych poglądach, lecz sięga instytucjonalnych ram, w których wytwarzana jest wiedza. Mniej lub bardziej nieświadomie część konserwatystów zaczęła formułować swoje pretensje w języku lewicowego dyskursu, który programowo odrzucała: jesteśmy marginalizowaną mniejszością, ofiarami opresyjnych relacji władzy i panowania.

Reklama

Wielu prawicowców wyciągnęło z tego wniosek, że bez interwencji państwa perspektywy wyrastające z chrześcijańskich wartości będą dogasać na peryferiach nauki i zatracać moc oddziaływania na debatę publiczną. Akademię spozycjonowali więc jako jedno z pól wojny kulturowej, w której stawką jest wolność słowa. I nie oglądając się na konserwatywne pryncypia, ratunku przed cenzurą domagali się od rządu. Kiedy więc republikanie w USA trąbili o potrzebie promowania „różnorodności ideologicznej”, używali eufemizmu, który w istocie maskował akcję afirmatywną dla głosujących na nich profesorów.