ikona lupy />
Karolina Lewestam / Dziennik Gazeta Prawna
Dopiero media społecznościowe dały kobietom to, czego policja, sądy i ich bliscy często dać nie mogli bądź nie chcieli: możliwość opowiedzenia o swoich krzywdach i wiarę w ich opowieść. Na naszych oczach wiele rzeczy się zmienia. Na poziomie osobistym kobiety powoli zdają sobie sprawę, że ich olbrzymi dyskomfort w wielu sytuacjach społecznych i relacjach prywatnych nie jest majaczeniem histeryczki, a mężczyźni rewidują historię swoich związków, nagle rozumiejąc, że mogli mniej lub bardziej nieświadomie wykorzystywać społeczne przyzwolenie na uprzedmiotowienie kobiet i kogoś poważnie zranić. Na poziomie systemowym zmniejsza się tolerancja dla przekraczania granic w miejscu pracy, na uczelniach, na imprezach; przestępstwa seksualne traktuje się nieco poważniej. A co najważniejsze, coraz więcej winowajców zostaje publicznie wskazanych przez ich ofiary i publicznie potępionych.
Reklama
To dobrze. Ale być może czas opuścić buldożer. Może trzeba go wyłączyć, wyleźć na owe hałdy w walonkach, zakasać rękawy i chwycić za narzędzia nieco mniej efektowne, ale bardziej precyzyjne (łopaty, koparki). Istnieje bowiem niebezpieczeństwo, że zaraz przestaniemy wywierać pozytywny społeczny wpływ, a zamiast tego się efektownie samozaoramy.
Zacznijmy od tego, że żadne przekonania nie wiszą w próżni. Przyjmując na łono swego umysłu jakąkolwiek tezę, przyjmujemy ją – czy tego chcemy, czy nie – z całym inwentarzem założeń i argumentów, które do niej prowadzą, a także wszystkim, co z niej wynika. Może ktoś i chciałby uważać, że marchew jest zdrowa, jednocześnie twierdząc, że beta karoten jest cichym zabójcą, ale takiemu panu już dziękujemy. A poparcie dla #MeToo, a w szczególności dla publicznego wywoływania sprawców (za Francuzkami, które zamiast „Ja też” miały hashtag „Wydaj swoją świnię”) ciągnie za sobą cały tabor takich założeń.
Cały tekst przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej