Wiecie, skąd się biorą wiedźmini, nieustraszeni pogromcy strzyg, kikimor i ghuli? Bywa, że ich szeregi są zasilane dzięki potężnemu prawu niespodzianki. Gdy jakiś wiedźmin uratuje komuś życie, lub jakoś inaczej się zasłuży, beneficjent czasem nieopatrznie go zapyta, czego sobie ów wiedźmin w zamian życzy. Wiedźmin taki wówczas może na przykład odpowiedzieć: „Dasz mi to, co już masz, a czego się nie spodziewasz”. Nieszczęśnik wraca potem do domu, a tu, powiedzmy, okazuje się, że żona w ciąży… no i wtedy takie dziecko, prastarym prawem niespodzianki, nie należy już do rodziców, ale do wiedźminów. Taki pech, takie przeznaczenie.
Tak właśnie trafił do cechu wiedźminów Geralt z Rivii, bohater powieściowej sagi Andrzeja Sapkowskiego. A potem Geralt, a raczej jego wizerunek, został sprzedany przez pisarza na przełomie wieku firmie CD Projekt za pieniądze zarazem duże i nieduże – duże, bo nie co dzień ktoś chce ci dać mniej więcej równowartość dzisiejszych 50 tys. zł za genetycznie zmutowanego zabójcę o prawym sercu. Ale i nieduże, bo wiedźmin, za granicami kraju znany dziś jako The Witcher, został dzięki kupującym bohaterem niewiarygodnie popularnej gry przygodowej i stał się idolem przyssanych do komputerów dzieciaków i dorosłych na całym świecie. A CD Project na siwowłosym Geralcie niespodziewanie zarobił naprawdę zawrotne sumy, idące w setki milionów złotych.
Sapkowskiemu jest przykro i jest zły, bo też by chciał tyle zarobić na swoim wiedźminie – a nie zarobił, bo kiedy firma kupowała Geralta, proponowano mu procent od zysków z gry, ale Sapkowski w sukces gry nie bardzo wierzył i wolał dostać jednorazowy, acz pewny cash. Taki pech, takie przeznaczenie. Teraz więc Sapkowski pozywa firmę o kilkadziesiąt milionów, domagając się dziejowej sprawiedliwości.
Czy ma rację? Czy ma prawo?
Reklama