Pomysł uspołecznienia kluczowego patentu, co mogłoby uratować tysiące istnień i przyspieszyć walkę z pandemią, kojarzy się najwyraźniej z PRL (dla przypomnienia: to okres, kiedy strzelało się do robotników, a SB katowała ludzi). Naprawdę? Połączenie wysiłków państwa i biznesu miałoby być zbrodnią, która przyniosłaby więcej złego niż sam wirus? W 2021 r. powinno już być oczywiste, że w krajach wysoko rozwiniętych własność prywatna i publiczna wzajemnie się przenikają i nikt już nie traktuje ich po doktrynersku jako nienaruszalnej świętości. Rola państw i polityki rządów w wynalazczości i odkrywaniu przełomowych rozwiązań jest już dobrze udowodniona, spierać można się ewentualnie o jej faktyczną skalę. A skoro tak, to uspołecznianie korzyści płynących z innowacji formalnie należących do sektora prywatnego nie powinno już być traktowane jako herezja, tylko zwyczajna kwestia do dyskusji.

Szczepionka prywatno-publiczna

Równocześnie powstaje lub już powstało kilka różnych preparatów uodparniających na COVID-19. Według danych firmy analitycznej Airfinity tylko preparat spółki Sinovac oraz jeden z dwóch preparatów powstających przy współudziale francuskiego Sanofi obyły się bez wsparcia z budżetu państwa. Preparat Pfizera i BioNTecha powstał z 15-proc. wkładem wydatków rządowych. Cały projekt kosztował 2,25 mld funtów, z czego 330 mln pochodziło ze środków publicznych. Najdroższa szczepionka, będąca efektem współpracy firmy AstraZeneca z naukowcami z Oksfordu, w 18 proc. została sfinansowana pieniędzmi publicznymi – mowa dokładnie o kwocie 1,45 mld funtów. Produkt Johnson & Johnson został w niemal połowie sfinansowany ze środków publicznych.
Treść całego artykułu przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.
Reklama