James May, jeden z prowadzących niegdyś program „Top Gear”, powiedział, że samochody na wodór są doskonałymi pojazdami przyszłości – dlatego że działają dokładnie tak samo jak obecne auta. „Wsiadasz i jedziesz, a jak ci się kończy paliwo, zatrzymujesz się, tankujesz i jedziesz dalej” – uzasadniał. Chociaż słowa te padły ponad dekadę temu (dokładnie w 7. odcinku 12. sezonu, w 2007 r.), wodorowa przyszłość wciąż nie nadeszła.
W najlżejszym pierwiastku przyszłości upatruje także redaktor Łukasz Bąk, który w ubiegłym tygodniu na łamach DGP napisał, że wprowadzane obecnie do oferty elektryki to tylko etap przejściowy, bo ostatecznie cała branża zwróci się w stronę prawego, górnego rogu tablicy Mendelejewa, gdzie samotną kratkę okupuje właśnie wodór.
Problem polega na tym, że ani Łukasz Bąk, ani James May nie biorą pod uwagę konserwatyzmu, jakim charakteryzuje się gospodarka.
Dzisiaj motoryzacja działa tak: wyciągamy coś spod ziemi, lejemy to do auta i jedziemy. Przesiadka na elektryki niewiele zmienia w tym schemacie. Po prostu tego, co wyciągniemy z ziemi, nie będziemy spalać w silniku, ale wcześniej – w elektrowni. Wodór wprowadza do tego prostego jak cep wzorca niepotrzebny dodatkowy etap: najpierw elektrownia, potem instalacja do produkcji wodoru, a potem dopiero samochód. Po co ten dodatkowy etap? Dlaczego prąd nie może płynąć od razu do samochodu?
Przekładając to na język pieniądza, ten dodatkowy etap to koszty. Dlatego biznes i rządy – czy szerzej: gospodarka – są konserwatywne, czyli wolą rozwiązania, które lepiej wpasowują się w już istniejące realia. Aby to zrozumieć, wystarczy zajrzeć do historii. Tomasz Edison pierwszą elektrownię zbudował w 1881 r., ale jeszcze 20 lat później zaledwie kilka procent amerykańskiej produkcji powstawało z udziałem prądu. Biznes pozostał przy maszynach parowych, chociaż były brudne, głośne i gorsze w eksploatacji.
Reklama