Ludzie chętnie się grupują. Podobni zamożnością, wykształceniem, rodzajem wykonywanego zajęcia chcą mieszkać obok siebie. Dlatego coraz bardziej interesują nas osiedla tematyczne.
Żaden człowiek nie jest na tyle bogaty, aby nie potrzebował sąsiada – mówi węgierskie przysłowie. Tyle że coraz częściej chcemy, aby sąsiad był do nas podobny. Za ścianą (albo za płotem) powinien mieszkać przyjaciel, brat łata albo przynajmniej partner. Ktoś, kogo polubimy i kto będzie nas rozumiał. Mamy dość anonimowości i wielkomiejskiej alienacji. Odpowiedzią na te potrzeby mogą być tzw. osiedla tematyczne. Miejsca, które gromadzą ludzi mających ze sobą coś wspólnego.
– To nasze, dla katolickich, wielodzietnych rodzin, które buduje się w Warszawie, to dopiero początek. W całej Polsce powstanie sieć „bocianich gniazd”, jak je nazywamy, gdzie duże rodziny będą mogły bezpiecznie i komfortowo mieszkać, gdzie będą czuły się dobrze – zapowiada Waldemar Wasiewicz, ojciec ośmiorga dzieci, prezes Bielańskiego Stowarzyszenia Rodzin Wielodzietnych i nieformalny rzecznik grupy, która przystąpiła do tej inwestycji w stolicy. W sumie jest ich 47 rodzin, wszystkie obdarzone pokaźną gromadką pociech. Ale, jak podkreśla Wasiewicz, sami poważni, odpowiedzialni ludzie. Pracują, płacą podatki i zasilają fundusz emerytalny. Stać ich na godne życie, choć nie są bogaci, i na duży dom kupiony na normalnym rynku nie mogliby sobie pozwolić. Więc budują dla siebie, po kosztach. Będzie taniej i w dobrym towarzystwie. Znają się, lubią, będą sobie nawzajem pomagać.
Nie wszystkim się to podoba. „Katolskie getto”. „Popieranie wielodzietnej patologii”. „Grodzenie miasta dla wybranej grupy” – komentarze, jakie posypały się na internetowych forach, często były pełne jadu. Ale głos w dyskusji zabrali także architekci i socjolodzy, najczęściej ganiąc pomysł: że to kolejne osiedle dla wybranych, jak nie przymierzając Marina Mokotów – przystań bogatych odgrodzonych od reszty płotem i szlabanem.
Może w tych utyskiwaniach jest cień racji. Z tym jednak zastrzeżeniem, zwraca uwagę prof. Irena Bukowska-Floreńska, antropolog z Uniwersytetu Śląskiego, że od początku świata ludzkość się dzieli, grupuje, a podobni – zamożnością, wykształceniem, rodzajem zajęcia – chcą mieszkać blisko siebie. I dopinają swego, niezależnie od wszystkich – mniej lub bardziej udanych – eksperymentów społecznych. W stratyfikacji społeczeństwa i przestrzeni nie ma niczego złego. Pod warunkiem jednakże, że nikt nie stawia granic nie do przejścia, nie pilnuje ich i nie dzieli ludzi siłą. Nadużywanie mocnych słów prowadzi do absurdów: porównanie osiedlających się blisko siebie osób jednego wyznania, których łączy posiadanie większej niż średnia krajowa liczby dzieci, do budowniczych getta jest równie celne, jak pomylenie koktajlu Mołotowa z koktajlem mlecznym. To i to koktajl, to i to na „m”, a w dodatku oba w płynie.
Reklama
Jednak niezależnie od temperatury ideologicznej towarzyszącej temu pro-prokreacyjnemu projektowi jego mury pną się do góry. Mało tego – właśnie teraz możemy zaobserwować, jak rozwija się w Polsce ciekawe zjawisko: powstawanie osiedli tematycznych. Jedne wyrastają – tak jak to warszawskie bocianie gniazdo – dzięki zaangażowaniu tworzących je ludzi. Inne powstają jakby mimochodem, bez wcześniejszego porozumienia – ot, znajomi i krewni królika instynktownie ciągną ku sobie. Inne jeszcze to zwyczajna marketingowa ściema, która ma pomóc deweloperom sprzedać towar na trudnym rynku nieruchomości. Więc do osiedli dla wielodzietnych dołączają osiedla młodych, osiedla seniorów, osady artystów i ekologów, ulice kochających inaczej – pewnie pomysły można by mnożyć. Ale w przeciwieństwie do tych, gdzie jedynym elementem łączącym mieszkających tam ludzi jest zasobność ich portfeli, niektórych łączy coś więcej: wspólny cel, pasja czy choćby pomysł na siebie.

Osiedla białych głów

– Szkoda, że pani nie może teraz stanąć koło mnie i zobaczyć tego, co ja widzę przez okno – w słuchawce telefonu głos Barbary Machnickiej tchnie takim entuzjazmem, że mam ochotę zaraz wskoczyć do samochodu, aby przejechać pół tysiąca kilometrów, jakie dzielą mnie od Radkowa na Dolnym Śląsku, urokliwego miasteczka w Kotlinie Kłodzkiej. Kapitalny klimat, dookoła Góry Stołowe, zalew, lasy, ścieżki do nordic walkingu, zabytkowe kamieniczki, stary kościół w rynku. Żyć nie umierać. I właśnie to miejsce wybrała sobie kilka lat temu wrocławska fundacja „Teraz Życie”, aby wybudować tu osiedle dla seniorów. Ziemię dała gmina – dobry cel, więc nie żałowała. Fundacja jest gospodarzem tego przedsięwzięcia: zbiera chętnych, pomaga im załatwić sprawy prawne, podpisywać umowy. Pośredniczy w kontaktach z deweloperem: niemal każde mieszkanie jest budowane pod indywidualny wymiar i potrzeby przyszłych lokatorów. Cena – 2,9 tys. zł za metr kwadratowy.
– Działamy non profit – tłumaczy Ryszard Krygier, który wymyślił to osiedle i wprowadza w życie jego ideę. Sam ma już 63 lata, więc łatwiej mu wczuć się w potrzeby osób, które wchodzą w jesień życia. Będą chciały przede wszystkim wyluzować się i odpocząć. Tak jak pani Basia Machnicka, emerytowana dziennikarka. Kilka dekad przebiegła w ostrym tempie, pod presją tematów i terminów, a teraz – jak mówi – odzyskała wolność. Razem z mężem przeprowadzili się do Radkowa trzy lata temu. – On ma już 85 lat i kłopoty z chodzeniem – opowiada. Dlatego cenią sobie to, że w budynku jest winda. Ona za to wykorzystuje, że dookoła takie piękne tereny, i biega po okolicy. Oddycha.
Wprawdzie osób w wieku 55 plus zdecydowanych na przenosiny do Radkowa nie ma jeszcze zbyt wielu, ale Krygier jest przekonany, że za chwilę projekt ruszy z kopyta. Aby pokazać mieszkania i okolicę, przywiózł już do Radkowa z 500 autokarów pełnych ludzi. Jest zainteresowanie. Ale i opory. Raz, że nie bardzo lubimy się przeprowadzać. Dwa, że wciąż myślimy o tym, by być blisko dzieci. A dzieci liczą, co tu kryć, na mieszkania po nas.
– Nasi dwaj synowie wyjechali z Polski – przyznaje pani Barbara. Jeden mieszka w USA, drugi w Anglii. Więc wszystko jedno, czy wpadają do kraju odwiedzić rodziców we Wrocławiu, czy w Radkowie. Zwłaszcza że dojazd jest niezły. W dodatku takie przenosiny w Góry Stołowe to także z punktu widzenia ekonomicznego świetny interes. Biorąc pod uwagę, że dziś metr kwadratowy mieszkania z odzysku np. we Wrocławiu kosztuje średnio 5,8 tys. zł, to jeśli się sprzeda np. 60-metrowe mieszkanie w stolicy Dolnego Śląska i kupi takie samo w Radkowie, w kieszeni zostanie 174 tys. zł. – Można je przeznaczyć choćby na poprawę jakości życia, na podróże albo zainwestować – zachwala Krygier.
Na podobny pomysł wpadli w Stargardzie Szczecińskim. Tam w ramach TBS-ów powstał budynek – wyjątkowe miejsce dla seniorów. W deweloperskim słowniku – osób od 55. roku życia. Szersze korytarze, szersze drzwi, żeby mieszkańcom poruszającym się o kulach czy na wózkach łatwiej było się wyminąć, choć ma zaledwie jedno piętro, jest winda. Na parterze świetlica z aneksem kuchennym. System przywoływania elektronicznego – gdyby ktoś potrzebował pomocy, czekają wolontariusze. W mieście jest też dobre zaplecze, jeśli chodzi o służbę zdrowia. Mieszkanie można kupić, można je też wynająć.
Jednak osiedla białych głów, jak je niektórzy nazywają, to tyleż odpowiedź na potrzeby określonej grupy wiekowej, co plan biznesowy. Seniorów przybywa – według Komisji Europejskiej za jakieś 30 lat liczba osób powyżej 65. roku życia wzrośnie o 70 proc., a tych po 80. aż o 170 proc. Już w 2020 r. co siódmy mieszkaniec świata będzie seniorem. Zwyczajne miasta nie są przygotowane do zaspokojenia ich potrzeb, można więc próbować na nich zarobić.
Amerykanie wpadli na ten pomysł już na początku lat 90. W Arizonie na obrzeżach miasta Surprise firma Del Webb wybudowała spory kompleks mieszkalny dla seniorów – Sun City Grand. Dziś to popularne miejsce, gdzie w słonecznym klimacie można spędzić jesień życia. 9,5 tys. mieszkań, 4 pola golfowe, 5 basenów, restauracje i puby. – Zawsze będziesz miał tu coś do zrobienia – zachęcają na swojej stronie internetowej mieszkańcy.
Pomysł chwycił w Stanach, przekopiowywać go zaczęły kraje Europy. Teraz zaczyna się przebijać i u nas. – To droga donikąd – przekonuje prof. Bohdan Jałowiecki, socjolog, sam rocznik 1934. I tłumaczy, że w normalnym trybie natury dzieci powinny mieszkać ze starymi, a starzy z dziećmi. Być ze sobą, uczyć się od siebie, opiekować. Segregacja prowadzi do zaniku więzi, a w rezultacie do rozpadu społeczeństwa – przestrzega. – Starzy, zostawieni sami sobie, bez młodej energii, szybko umierają – dodaje.
Tyle że zmiany zachodzące w społeczeństwie to proces, którego nie zatrzymają słowa. Młodzi nie przestaną wyjeżdżać za granicę do pracy, a małe miejscowości pustoszeć. Więc także gminy próbują na nową rzeczywistość spojrzeć od biznesowej strony. Radków zdecydował się oddać za darmo ziemię pod domy dla starszych osób nie tylko dlatego, że gminne władze są wrażliwe społecznie. Każdy nowo pozyskany mieszkaniec przekłada się choćby na nowe miejsca pracy – ktoś musi mu sprzedawać chleb w sklepie, ktoś posprzątać mieszkanie, ktoś leczyć.
Podobnym tropem poszły władze Bornego Sulinowa, miasta, które jeszcze na początku lat 90. XX wieku tak naprawdę nie należało do Polski – znajdowała się tu baza Armii Czerwonej, poligon, wojskowe osiedla. W 1993 r., kiedy pożegnaliśmy przyjaciół w czapkach z czerwonymi gwiazdami, zaczęli je zasiedlać poszukiwacze przygód i ludzie, którzy chcieli zacząć życie od nowa. A potem wszystko potoczyło się jak zwykle – ludzie osiedli, założyli interesy, urodziły się nowe dzieci. Dorosły i uciekły. Więc szansą miasta na przetrwanie jest zaproszenie emerytów. Niech tchną trochę życia w odnowione ulice. Niech spacerują po lasach. – Mamy świetną bazę, jeśli chodzi o dbanie o zdrowie – zachęca Arkadiusz Malarski z urzędu miasta i wylicza: dwie trasy do nordic walkingu, ścieżka rowerowa, pomosty przy jeziorze. Do tego komora krioterapii, dyplomowani rehabilitanci. I kilkadziesiąt busów dziennie do pobliskiego Szczecinka.

Obcy to wróg

– Żeby tu jeszcze można było znaleźć czwartego do brydża, nie miałabym żadnych zastrzeżeń – rozmarza się pani Barbara z Radkowa. Ale jest szansa, bo lekarz, który kupił mieszkanie obok, choć na razie mieszka jeszcze we Wrocławiu i prowadzi praktykę, już się przymierza do przeprowadzki na stałe. I będzie się grało. I ważne: za ścianą nie będą płakać dzieci.
Dzieci mogą być męczące dla postronnych osób – przyznaje z kolei Waldemar Wasiewicz, ten od idei „bocianiego gniazda” z Warszawy. Już nie ma siły tłumaczyć, że on i jego przyjaciele nie chcą się od nikogo odgradzać, a jeśli już – to przeciwnie. Wzięto ich pod medialny but z powodu deklaracji, że są katolikami. No tak, są, chodzą do kościoła, traktują religię poważnie. I równie poważnie podchodzą do tego, czego ich wiara uczy. Wasiewicz wspomina, że po publikacjach na temat ich osiedla skontaktowała się z nimi kobieta z Krasnego Stawu. Fizjoterapeutka z dwanaściorgiem dzieci, przed chwilą straciła pracę. I pyta się, czy dla niej może się znaleźć miejsce w ich komunie. Bo chce i potrafi pracować. – W ten weekend jedziemy do niej – entuzjazmuje się Wasiewicz. Opowiada, że zawiozą jakieś jedzenie, trochę ciuchów i zaproszą do swojej wspólnoty. Będzie dla niej miejsce, będzie też praca. Chcieliby, żeby u nich ludzie uzupełniali się w tym, co potrafią i mogą robić. – Nie będzie zamkniętych mieszkań, obiecuję to pani – zapewnia. I roztacza wizję, w której obciążone pracą przy dzieciach kobiety są wreszcie docenione. I uzupełniają się w swoich obowiązkach. – Jedna pracuje w klubie malucha, druga załatwia jakieś urzędowe sprawy, bo lepiej się w nich orientuje. A najlepszym dowodem, że nie są jakąś sektą, może być fakt, że w swoim klubie mają wielodzietne rodziny z obcych krajów, w dodatku dość odmiennych kulturowo. – Czeczeńcy, Arabowie – wymienia. Im nie przeszkadza kapliczka przy furtce. Mało tego: rozumieją i bardziej cenią ich światopogląd niż niektórzy rodacy. Wasiewicz jest pełen goryczy po lekturze komentarzy, które przeczytał w sieci. Ale chodzi do wszystkich telewizji i rozgłośni radiowych, które go tylko o to poproszą, żeby opowiadać, co i jak.
Jednak Dawid Świętojański (nazwisko zmienione na prośbę rozmówcy), intelektualista i działacz gejowski obcego pochodzenia, świetnie rozumie te zastrzeżenia. Jemu się marzy Gay Village w Warszawie, z knajpkami, pralniami, siłowniami nastawionymi na takich jak on, a tu ciągle musi się ukrywać. No, może bez przesady, w każdym razie jest ostrożny. – Wprawdzie jeśliby wziąć statystycznie nasycenie gejów i lesbijek na metr kwadratowy, centrum Warszawy może się niemal równać z San Francisco – śmieje się. Osoby LGBT tak samo, jak strawy, potrzebują przestrzeni, żeby być blisko siebie, żeby razem się bawić, spędzać czas, spotkać się. – A po randce w klubie nie masz czasu ani ochoty, żeby jechać do łóżka stojącego w domku na obrzeżach – klaruje Dawid. Dlatego zasiedlają uliczki wokół placu Zbawiciela w Warszawie – tu jest najbliżej do tętniących życiem klubów. Dobrym miejscem jest też osiedle Za Żelazną Bramą. – Ale wszystko jest w takiej niedopowiedzianej sferze – przyznaje Dawid. Ostatnio umówił się przez gejowski portal na randkę ze starszym partnerem. Okazało się, że są sąsiadami. Fajnie było, teraz kłaniają się sobie, jak się spotkają na spacerze z psami. Mają wspólne wspomnienia, wspólną knajpkę, gdzie jedzą śniadania, wspólną salę treningową. Wspólne szlaki. Vis a vis kamienicy Dawida mieszka dwóch młodych gejów, uśmiechają się do siebie porozumiewawczo, kiedy się rano mijają na chodniku. Jednak bez ostentacji. – A tak by fajnie było, gdybyśmy nie musieli udawać – wzdycha.
Jednak bez tego się nie da. Choć lubimy podkreślać swoją indywidualność, cenimy sobie prestiż związany ze statusem społecznym i jego wyróżniki – jak chociażby miejsce zamieszkania – musimy uważać, żeby za bardzo nie wychylić się z szeregu i nie stracić głowy. Bo choć takie wspólne zagospodarowywanie, oswajanie przestrzeni ze względu na cel zbliża ludzi do siebie – zauważa prof. Bukowska-Floreńska – rodzi między nimi wspólnotę, dumę nawet, to od innych dzieli. A jeśli jesteś oddzielny, inny – dodaje Czesław Bielecki, architekt – łatwo możesz zostać wrogiem.
To pozostałość dawnego, plemiennego myślenia, z punktu widzenia antropologii ewolucyjnej uzasadnionego: obcy zwykle był wrogiem, ostrożność oznaczała życie. Tak dalej mamy: nasi na waszych, ulica na ulicę, drużyna na drużynę, szkoła na szkołę. Jednak wspólna, harmonijna egzystencja jest możliwa: klocki pasują do siebie, jeśli członkowie poszczególnych społeczności zaspokajają nawzajem swoje potrzeby. Materialne, duchowe czy te związane z rozrywką.
Gdyby spojrzeć na mapę średniowiecznego miasta, łatwo zauważyć – widoczne nawet w nazwach ulic – podziały. Przy Kanonicznej mieszkał kler, Rybna, Rzeźnicza czy Snycerska gromadziła konkretnych rzemieślników lub kupców. Przy końcu Zamkowej lub Pałacowej można się było spodziewać pańskiej siedziby etc. Dzisiaj dzieje się często trochę na odwrót. Zamiast ludzie miejscu, miejsce ludziom stara się narzucać znaczenia.

Zdrowa tkanka miejska

Zbierając materiał do tego artykułu, zadzwoniłam do piętnastu deweloperów, którzy na różne sposoby reklamowali swoje osiedla jako ekologiczne bądź przyjazne naturze. W jednym oferowano domy mające wyższą niż średnia izolację termiczną i alternatywne źródła ciepła, czyli kolektory słoneczne. W pozostałych ekologia oznaczała bliskość lasu bądź po prostu kilka drzewek dookoła. Jednak w marketingowej opowieści każde z tych osiedli miało być wymarzonym miejscem dla ludzi wrażliwych na naturę, nieużywających plastikowych reklamówek i hobbystycznie segregujących śmieci. – Prawdziwi ekolodzy dawno wyjechali hodować owce w Bieszczadach – warknął jeden z deweloperów zniecierpliwiony wypytywaniem o wszystkie ekologiczne detale. I przyznał, że w przypadku mieszkań, tak samo jak innych drogich produktów, prócz samej substancji z jej funkcjonalnością sprzedaje się marzenia.
Podobnie jest z tzw. osiedlami młodych – w każdym mieście znaleźć można przynajmniej jedno robione technologią wielkiej płyty, pochodzące jeszcze z czasów komuny, i kolejne – właśnie w budowie. Czesław Bielecki tylko się śmieje i przytomnie zauważa, że można przyjąć, iż osoby w wieku reprodukcyjnym częściej będą szukały nowego mieszkania niż ludzie w średnim wieku. Wystarczy im dać w miarę tani lokal z placem zabaw na dole i obietnicą powstania przedszkola.
Poza tym substancja mieszkaniowa – choć określana mianem nieruchomości – jest czymś, co przekształca się, żyje, zmienia wraz ze społeczeństwem. Lokatorzy z osiedla młodych zestarzeją się i otoczenie zrobi się nieco geriatryczne. I może się zdarzyć, że miejsce rodzin wielodzietnych zajmą kiedyś single lub homoseksualni artyści. W latach 20. ubiegłego wieku na warszawskich Bielanach powstało – budowane przez spółdzielnię związaną z Polską Partią Socjalistyczną – osiedle o wdzięcznej nazwie Zdobycz Robotnicza. Tyle że robotników na zamieszkanie w tych domach zwyczajnie nie było stać. Przed wojną mieszkała więc tam inteligencja, teraz osiedle mocno zbiedniało.
Na to samo zjawisko zwraca uwagę dr Grzegorz Odój, adiunkt w Zakładzie Teorii i Badań Kultury Współczesnej Uniwersytetu Śląskiego. Zmianę przeznaczenia całych dzielnic miasta właśnie na Śląsku widać najlepiej: wraz z upadkiem przemysłu ciężkiego padły także te wszystkie „osiedla tematyczne”, w których zamieszkiwały grupy zawodowe obsługujące konkretne kopalnie czy huty. Teraz te miejsca slamsieją.
Można oczywiście takie osiedla ratować, czy to przywracając im dawne funkcje, czy to przypisując nowe. Polskie miasta na przykład często mają problem ze starówkami: mieszkania w centrach, najatrakcyjniejszych wydawałoby się miejscach, zajmują ludzie w starszym wieku i ubodzy. A bywa, że zupełna patologia. Biegnąca przez centrum Katowic ul. Mariacka wybudowana została w II połowie XIX wieku i była jedną z bardziej reprezentacyjnych na Górnym Śląsku. Mieściły się przy niej hotele Savoy i Europejski, tu swoją siedzibę miały Bank Śląski i Dewizowy, luksusowe restauracje i cukiernie. Po II wojnie wszystko się zmieniło – Mariacka stała się miejscem, gdzie na dobre zagnieździła się k... i złodziej. – Powiedzieć kobiecie, że wygląda jak z Mariackiej, to było tak, jakby zarzucić jej, że uprawia najstarszy zawód świata – opowiada Odój.
Zdolni architekci plus 12 mln zł pozwoliły władzom samorządowym zrewitalizować ten fragment miasta. Kamienice wyremontowano, tym samym wypłoszono stąd dawnych mieszkańców, których nie było stać na opłatę czynszu w lokalach o podwyższonym standardzie. Partery domów zajęły kluby i knajpki z bogatą ofertą kulturalno-artystyczną. Koncerty bluesowe, jazzowe, wystawy, performance. Można powiedzieć, że kawał przestrzeni miejskiej został zwrócony ludziom.
– A co z dawnymi lokatorami – zwraca uwagę prof. Bohdan Jałowiecki i oburza się: niezależnie od tego, czy będziemy mówić o osiedlach tematycznych, czy ulicach artystycznych, wszystko sprowadza się do jednego – pieniędzy. I ukrywając problem pod pięknymi słowami, godzimy się na istnienie dzielnic ludzi wykluczonych. – Niedługo powstaną u nas fawele niczym w Ameryce Południowej, też będzie na temat – grozi. – Wystarczy przeczytać, jak przybiera na sile fala eksmisji.
Według prof. Jałowieckiego lekarstwem na zdrową tkankę miejską i społeczną byłaby aktywniejsza polityka państwa i samorządów, które powinny budować więcej tanich lokali. – Europejska norma jest taka, że z publicznych pieniędzy powstaje 20 – 25 proc. mieszkań w stosunku do tego, co stawia prywatny deweloper – przekonuje Jałowiecki. I podkreśla: młodzi i starzy, bogaci i biedni, kupcy i studenci – wszyscy powinni mieszkać koło siebie, wymieszani. Tak jak w XIX-wiecznej kamienicy, gdzie na poddaszu czy w suterenach mieszkali ubodzy, a na pierwszym piętrze ci zamożni. – Tak może mówić tylko socjolog, który nie patrzy na sprawę szerzej, kulturowo – śmieje się prof. Bukowska-Floreńska. Gdyż mówiąc obrazowo, w tych wymieszanych społecznie kamienicach mieszkali panowie i ich służący. Raczej nie ma szans na to, by ludzie zgodzili się na powrót do takiego stanu rzeczy. Przykładem może być to, że nawet osoby zamieszkujące dzielnice biedy niechętnie je opuszczają. Tam czują się u siebie.
Grzegorz Odój wraz ze swoimi studentami prowadził badania na mysłowickich osiedlach Piaski i Rydygiera. Obserwowali, jakim rytmem toczy się życie. – Rano wstają, idą do roboty, czyli zbierać węgiel na torach – opowiada. – Potem go sprzedają, kupią coś do jedzenia i koniecznie tanie wino. Potem stoją w ajnfartach (einfahrt – niem. podjazd, red.) i zamglonym wzrokiem obserwują okolicę. Jak się pojawi obcy, może oberwać, mówiąc brzydko, w mordę – ciągnie Odój. I zaraz dodaje, że w środku tej nieciekawej okolicy powstał loft zaadaptowany przez artystycznie nastawionych studentów. I te dwa światy się zaakceptowały, co nie znaczy – zbliżyły do siebie. Ale jakoś funkcjonują.
Majstrować tkanką społeczną można próbować także za pomocą architektury. Prof. Ewa Kuryłowicz, architekt i wykładowca, opowiada o hiszpańskim projekcie zwanym Socjopolis, który polega na tym, że w budynku są małe mieszkanka, w zasadzie same sypialnie, za to pewne powierzchnie – świetlice, pralnie etc. – wspólne. – Ale to, co w zachodnich krajach może się spodobać, np. młodym ludziom na dorobku, u nas nie ma szans się przyjąć. Za bardzo kojarzy się z komunałkami i poprzednim systemem – mówi. Ona sama wraz ze swoimi studentami podjęła się rzeczy prawie niemożliwej: zaprojektowania na Targówku w Warszawie budynków, w których mieszkania nie tylko miałyby różną wielkość, lecz także zasadniczo różniły się komfortem i wykończeniem. Na tyle, aby móc zaoferować na nie bardzo zróżnicowaną cenę. Takie hasło: mieszkanie na każdą kieszeń w jednym domu. – Ale oferta nie znalazła uznania w oczach żadnego dewelopera – mówi z rozbawieniem. I powtarza to, co słyszę przy niemal każdej rozmowie: wybierając mieszkanie, kupujemy prestiż, usadawiamy się w miejscu pozwalającym nam identyfikować się z grupą, do której należymy czy chcielibyśmy należeć. A prof. Bukowska-Floreńska złośliwie dodaje, że podziały społeczne widać nawet na cmentarzu: nagrobki bogate i biedne, kwartały tematyczne, gdzie leżą sami artyści czy żołnierze, aleje zasłużonych. A niektórzy stawiają sobie nagrobki z wyprzedzeniem, by zapewnić im dobrą lokalizację. To dopiero inwestycja w nieruchomość.