Teoretycznie wszystko powinno działać jak w zegarku. Pracodawca nie płaci, więc pracownik zgłasza się do Państwowej Inspekcji Pracy, sądu albo Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych (FGŚP). Problem w tym, że jeśli firma nie wypłaci pieniędzy po interwencji inspektora pracy, pracownikowi zostaje jedno: czekanie na wyrok sądu pracy albo postanowienie o ogłoszeniu upadłości pracodawcy. Na wyrok – po likwidacji znacznej części sądów pracy – czeka się już ponad pięć miesięcy. Procedura wypłaty zaległych świadczeń z FGŚP nie jest krótsza.

Kiedy więc docierają kolejne doniesienia o zaległościach płatniczych firm, warto pamiętać, że za suchymi, statystycznymi danymi kryją się problemy ludzi, którzy z dnia na dzień tracą źródło utrzymania. Zapewnienie, że w końcu – kiedy już publiczne instytucje wypełnią wszystkie procedury – dostaną zaległe pensje, nie przekonuje. Przez kilka miesięcy pozostają bez pieniędzy na utrzymanie siebie i rodziny, mimo że wykonali pracę.

Dzieje się tak, mimo że pieniędzy na zaległe pensje nie brakuje. Z ustawy budżetowej na ten rok wynika, że w FGŚP zgromadzonych jest 2,9 mld zł (a kolejne 2,1 mld zł to należności m.in. pracodawców wobec funduszu). Te pieniądze pochodzą ze składek pobieranych z wynagrodzenia pracowników. Może więc najwyższy czas, aby uruchamiane były szybciej i sprawniej, bez konieczności czekania na wszczęcie postępowania upadłościowego i oczekiwania na postanowienie sądu. Poprawiłoby to sytuację zarówno zatrudnionych, jak i firm, które dzięki temu mogą uniknąć bankructwa. Powinno się wprowadzić takie zmiany, choć oczywiście obostrzone warunkami uniemożliwiającymi wyłudzanie publicznych pieniędzy.

Najważniejsze jednak, aby było to możliwe bez konieczności dostarczania tony zaświadczeń i wniosków. Tak stało się w przypadku dofinansowania do pensji pracowników na podstawie ustawy antykryzysowej. Z powodu biurokratycznej mitręgi pracodawcy wykorzystali zaledwie 2 proc. środków zarezerwowanych na ten cel w FGŚP. I w czasie kryzysu firmy zamiast korzystać z 950 mln zł przeznaczonych na dopłaty, woleli ciąć etaty.

Reklama