Cóż zrobić, jestem przedstawicielem klasy średniej. Cokolwiek by to znaczyło. U nas przede wszystkim oznacza to zarobki powyżej średniej, czasem sporo ponad, a czasem tylko niewiele.
I niespecjalnie przekonują mnie próby identyfikacji tejże klasy – od publicystyki pośledniego gatunku sięgającej po wynalazki w stylu lemingów po tytaniczne wysiłki socjologów. Zgoda, klasa średnia jest domeną większych ośrodków miejskich. Ale tu zaczynają się spore różnice: jej reprezentanci zajmują całkiem istotne, ale i mniej poczesne stanowiska, prowadzą własny biznes, ale i pracują w mniejszych bądź większych korporacjach, nieobce są im też firmy rodzinne czy administracja publiczna. Nietrudno się domyślić, że magmowatość naszej klasy średniej w dużej mierze jest dziedzictwem destrukcji struktury społecznej w PRL. Gdyby nie komunizm, mielibyśmy silną i liczną klasę średnią, którą można byłoby zdefiniować znacznie bardziej klarownie.
Jest jednak coś, oprócz kwestii zarobków, co łączy tych ludzi. To brak postawy roszczeniowej, brak jakiejś fundamentalnej pretensji do rzeczywistości, władzy, losu i Bóg wie kogo jeszcze. Przedstawiciele klasy średniej – niezależnie od tego, czy prowadzą własny biznes, czy zdecydowali się na jakąś karierę u kogoś – wzięli swój los we własne ręce. Ze wszelkimi niedogodnościami, które się z tym wiążą. Zazwyczaj nie mają posad cichych i spokojnych, a z reguły takie, które wiążą się z ponadprzeciętnym zaangażowaniem w pracę: częstą fikcją 8-godzinnego dnia pracy, powszechnym problemem zaległych urlopów lub w ogóle brakiem urlopu. Ale jednocześnie – realizacją ambicji, samospełnieniem i rozwojem.
Skoro jednak wzięło się los w swoje ręce, trudno mieć do kogokolwiek pretensje. Od znanych mi przedstawicieli klasy średniej słyszałem tylko jedną formułę narzekania, którą można uznać za niesłychanie częstą i absolutnie powszechną. To kwestia infrastruktury transportowej. Resztę da się przeżyć. A nie powinno. I nie chodzi mi tutaj o to, że klasa średnia powinna np. mocniej zaangażować się w politykę i przejrzeć pod tym względem na oczy, jak postulują specjaliści od lemingów. Naprawdę są ciekawsze rzeczy do robienia. Chodzi mi o coś zupełnie innego, o dzieci.
Reklama
Z dziećmi jest dramat, który dotyka klasę średnią w tym samym stopniu co całą resztę społeczeństwa. Kompletny brak zainteresowania ze strony państwa. Poza zainteresowaniem czysto werbalnym, wieszczeniem katastrofy demograficznej i biadoleniem, kto będzie pracował na emerytury dla zwiększającej się rzeszy przedstawicieli starszej generacji. Klasa średnia nie narzeka, klasa średnia bierze sprawy w swoje ręce. Co oznacza, że z reguły ciąże prowadzą świetni lekarze, ale w ramach prywatnej praktyki. Oczywiście to złudzenie, że sam poród odbywa się bez dodatkowych, nieprzewidzianych w cenniku NFZ opłat. Dalej – opiekunki, bo żłobki w tym kraju są bytem wirtualnym. Potem przedszkola, w dużej części prywatne. Potem szkoły, które jakoś wbrew trendowi demograficznemu bardzo często są przeładowane i kultywują szlachetną PRL-owską tradycję pracy na kilka zmian. Co więcej, zastanawiającą cechą polskich szkół jest brak zapewnienia opieki dzieciom przed lekcjami i po nich. Tutaj zapracowany rodzic musi sobie radzić sam, co oznacza na przykład wdrożenie modelu szkoła plus opiekunka po lekcjach. Temu wszystkiemu towarzyszy opieka medyczna dla dzieci, która w przypadku klasy średniej rzadko pochodzi z publicznej przychodni.
Kosztuje to wszystko fortunę. I to nie dlatego, że klasa średnia ma fanaberię, by posłać dziecko do drogiego prywatnego przedszkola, tylko dlatego, że nie ma innej możliwości. Na szczęście klasa średnia z reguły ma pieniądze, żeby pokryć te wszystkie wydatki. Czyli może wszystko jest w porządku? To przecież już swego rodzaju automat, że w klasie średniej nie myśli się o żłobku, tylko o jak najlepszej opiekunce. Że wymiana namiarów na lekarzy oznacza, że poszukiwany jest medyk dobry i łatwo dostępny, czyli prywatny.
Nie, nie tak powinno być, państwo powinno okazać trochę szacunku dla zaharowanych rodziców i ich dzieci. Oczywiście klasa średnia sobie poradzi i raczej nie będzie narzekać. A państwo może zacierać ręce z zadowolenia, że przynajmniej w przypadku tej milionowej już rzeszy ludzi pozamiatało problem pod dywan. Tylko te statystyki, poziom dzietności... Wygląda to coraz gorzej.