ObserwatorFinansowy.pl: NBP opublikował lipcowy Szybki Monitoring przedsiębiorstw. Z ankiet wypełnianych przez ponad 2500 firm wynika, że tempo inwestycji i presja płacowa będą nieco spadać. Polska gospodarka nie będzie już poprawiać rekordów niskiego bezrobocia i wzrostu PKB?

Piotr Boguszewski: Niewykluczone, że właśnie zbliżamy się do punktu zwrotnego cyklu koniunkturalnego, ale w tej edycji badania zauważyliśmy dwie ciekawe tendencje, które sugerują, że nasza gospodarka ma jeszcze pewne rezerwy. Po pierwsze, okazuje się, że bariera pełnego wykorzystania zdolności produkcyjnych jest granicą dość umowną. Przedsiębiorstwa podejmują bowiem różne działania adaptacyjne, gdy do tak wysokiego wykorzystania mocy dochodzi. Wbrew pozorom relatywnie rzadziej podnoszą ceny. Optymalizują raczej portfele zleceń, czy korzystają z pomocy podwykonawców.

Które przedsiębiorstwa tak robią?

Polska gospodarka nie jest jednolita jeśli chodzi o deficyt czynników produkcji. Różnie to wygląda w różnych branżach i regionach. Oczywiście nie jest tak, że mamy pełną substytucyjność i skomplikowaną maszynę może łatwo obsługiwać niewykwalifikowany pracownik z któregoś z tzw. zagłębi bezrobocia. Niemniej trzeba zauważyć, że mimo bardzo niskiej stopy bezrobocia w całej gospodarce są regiony, gdzie bezrobocie nadal jest dwucyfrowe.

Reklama

Pracodawcy nie chcą tych bezrobotnych, czy to oni nie szukają pracodawców?

Szybki monitoring wprost nie odnosi się do tej kwestii, ale inne dane i obserwacje wskazują, że oba czynniki mają swoje znaczenie. Zacznijmy od firm. Z badań wyszło, że mówiąc o maksymalnych zdolnościach produkcyjnych przedsiębiorstwa często mają na myśli optimum ekonomiczne, a nie techniczno-fizyczną granicę „wydolności” fabryk. Optimum ekonomiczne to taki poziom, który jest dla firmy najkorzystniejszy z punktu widzenia posiadanych zasobów i ponoszonych kosztów.

Mówiąc obrazowo, to jak z optymalną prędkością podróży samochodem – jedziemy 110 km na godzinę na autostradzie, spalamy 7 litrów paliwa „na setkę”, a przy tym przemieszczamy się dość żwawo. Jasne, nasz samochód ma na liczniku 220 km na godzinę, ale taka prędkość byłaby nielegalna, mniej bezpieczna no i spalilibyśmy 20 litrów paliwa. Dotarlibyśmy do celu w krótszym czasie, ale w sposób daleki od optimum.

Przenosząc to na gospodarkę – pracodawcom może nie opłacać się zwiększenie zdolności produkcyjnych, bo to mogłoby oznaczać konieczność docierania do bezrobotnych z drugiego końca Polski, ich przeszkolenia i zaoferowania takich pensji, które zmotywowałyby ich do przeprowadzki?

Tak, istnieją takie bariery. Po pierwsze, już na miejscu ci pracodawcy często mają imigrantów gotowych podjąć pracę od zaraz. Ta paleta imigrantów wyraźnie zresztą się rozszerza. To już nie tylko tradycyjne kierunki jak Ukraina czy Białoruś, ale coraz częściej także różne kraje azjatyckie.

Popatrzmy na to jeszcze z punktu widzenia pracownika z tego zagłębia bezrobocia, który poszukując lepszej pracy rozważa możliwość zmiany miejsca zamieszkania – pensje w Polsce dynamicznie rosną, ale w wielu zawodach, nawet w najbogatszych regionach, nie osiągnęły jeszcze takiego poziomu, żeby rekompensować znacznie wyższe koszty najmu mieszkania i utrzymania. Często nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo Polska jest zróżnicowana pod tym względem i jaką barierą wejścia na dany rynek pracy może być drogi najem w dużych miastach.

„W pierwszym kwartale koszty pracy były najszybciej rosnącą kategorią wśród głównych rodzajów kosztów. W ujęciu rocznym zwiększyły się o 9,1 proc.” – czytamy w raporcie. W jakim stopniu przekłada się to na presję kosztową w przedsiębiorstwach?

Pamiętajmy, że choć koszty pracy rosły najszybciej, to stanowiły tylko 12,6 proc. kosztów ogółem i nie były wcale na pierwszym miejscu w tej strukturze. Koszty zaopatrzenia stanowią bowiem aż 28 proc. w kosztach operacyjnych przedsiębiorstw. Ankiety pokazują w dodatku, że presja na wzrost wynagrodzeń, choć historycznie wysoka, przestała – przynajmniej przejściowo – narastać. Względem poprzedniego badania obniżył się też odsetek przedsiębiorstw planujących podwyższyć wynagrodzenia i zmniejszeniu uległa również skala planowanych podwyżek.

Demonizujemy skutki presji płacowej? W raporcie jest tymczasem wykres, z którego wynika, że od początku 2017 roku płace w Polsce zaczęły rosnąć widocznie szybciej niż wydajność. Ile taki stan może potrwać bez zagrożenia dla konkurencyjności gospodarki?

Mówiąc szczerze, pewnie w niejednej firmie mógłby potrwać dłużej niż faktycznie potrwa, bo mamy obszary wydajnej, a pewnie wciąż niedopłaconej pracy. Trzeba też uwzględnić dynamikę tych procesów, bo to nie jest tak, że jak podniesiemy Kowalskiemu pensję, damy mu karnet na siłownię i wyślemy na inspirujące szkolenie, to jedynie koszty pracy wzrosną, a wydajność nie drgnie. W krótkim okresie oczywiście tak, ale w dłuższej perspektywie Kowalski będzie dzięki temu wydajniejszy, bardziej lojalny wobec firmy itd. W skali makro oznacza to, że wydajność pracy z pewnym opóźnieniem powinna podążyć za kosztami.

Chyba, że pracodawca spasuje i Kowalskiego zwolni

Owszem, może zrealizować się i taki scenariusz. Przedsiębiorca dojdzie do wniosku, że koszty pracy są na tyle duże, że musi zmienić technologię na bardziej pracooszczędną, czy profil produkcji i w rezultacie zmniejszyć zatrudnienie lub zatrudniać tańszych pracowników. Jeśli wielu pracodawców tak uczyni – w gospodarce pogorszy się sytuacja na rynku pracy i spadnie przyszła dynamika plac.

Mówi Pan o obszarach niedopłaconej pracy, ale chyba nie we wszystkich branżach. Pisaliśmy o badaniu Pekao, w którym policzono, o ile musiałyby wzrosnąć koszty pracy, aby wyzerować zyski firm. Stosunkowo bezpieczni są eksporterzy – bo dopiero 30-40 proc. wzrost kosztów pracy zeruje ich zyski. Druga grupa to handel detaliczny, usługi transportowe i budownictwo, gdzie wystarczy wzrost kosztów 30-10 proc. Proste usługi – ochrona, sprzątanie, naprawa AGD, potrzebują jednak raptem jednocyfrowego wzrostu kosztów pracy, aby zyski stopniały do zera.

Faktycznie istnieje szereg branż, w których przestrzeń dla dalszego wzrostu płac wydaje się ograniczona, ale takie analizy są bardzo statyczne. Porównujemy bowiem nowe koszty wynagrodzeń z dotychczasowymi zyskami. W rzeczywistości zaś zyski też często rosną. Mówiliśmy już, że wyższe płace oznaczają prawdopodobnie wyższą wydajność w przyszłości, a bardziej wydajni i zadowoleni z warunków zatrudnienia pracownicy to także wyższy popyt konsumpcyjny. W rezultacie, wyższe koszty pracy mogą iść w parze z większymi zyskami przedsiębiorstw. Oczywiście przy zachowaniu właściwych proporcji.

A jak nie idą w parze?

Tu mogą być różne sytuacje, ale często to oznacza, że firma jest mało efektywna, źle zarządzana, ma mało atrakcyjne produkty. I teraz trzeba szczerze zapytać – czy stanie się coś złego, jeśli taka firma przestanie funkcjonować? Presja płacowa jest przecież także mechanizmem selekcyjnym. To, że słabe miejsca pracy znikają, a powstają lepsze dla gospodarki jest w gruncie rzeczy procesem pozytywnym.

Wielu ekonomistów uważa, że tylko znaczny wzrost kosztów pracy może być impulsem modernizacyjnym. Jednak skoro presja płacowa może okazać się łagodna, to czy istnieje ryzyko, że te mechanizmy modernizacyjne w polskiej gospodarce w ogóle się nie uruchomią?

Od strony podażowej można powiedzieć tylko tyle, że choć w latach 2019 i 2020 dynamika wzrostu PKB będzie trochę niższa, to jednak wciąż bardzo dobra. Natomiast podaż pracy, choćby ze względów demograficznych, będzie ograniczona. Jeśli do tego dodamy fakt, że zasoby pracy z imigracji też przyrastają wolniej i w dodatku mogą być mniej stabilne, to wyraźnie widać, że firmy nie stracą od przyszłego roku wszelkich bodźców do modernizacji i poszukiwań technologii bardziej pracooszczędnych. To będzie jednak dłuższy proces.

A nie jest tak, że ten proces już uruchomił się głównie w dużych firmach, a małe przedsiębiorstwa sobie go odpuszczą? „Liderami nowoczesności są przedsiębiorstwa zagraniczne, działające w ramach globalnych łańcuchów wartości, uczestniczące w handlu międzynarodowym. Relatywnie mniej nowoczesny majątek, zwłaszcza uwzględniając standardy światowe, mają mniejsze, nie wychodzące poza rynek lokalny i głównie krajowe przedsiębiorstwa” – czytamy w raporcie.

W tej ocenie ważne jest to, że to są opinie samych przedsiębiorców. To oni tak postrzegają jakość tego majątku. Takie ryzyko oczywiście istnieje. Słabsze technologicznie przedsiębiorstwa zwykle mają jednak niższą zdolność absorpcji wzrostu kosztów, w tym kosztów pracy, no i często działają na bardzo konkurencyjnym rynku. Mogą więc szybko stanąć przed alternatywą: „zmieniaj się lub giń”.

Prawie 52 proc. ankietowanych firm deklaruje, że wykorzystanie rozwiązań zastępujących pracę człowieka ich nie dotyczy.

Z tej liczby wynika kilka bardzo ważnych wniosków. Po pierwsze, że w przypadku pozostałych 48 proc. firm istnieje obszar możliwych działań na tym polu. Przynajmniej teoretycznie. Po drugie, liczba ta wskazuje na wysoki udział produktów i technologii pracochłonnych w polskiej gospodarce. Ta grupa 52 proc. przedsiębiorstw może być szczególnie wrażliwa na ruchy płac. Relacje pomiędzy wzrostem płac a wydajnością pracy muszą być więc – przynajmniej w części branż – szczególnie pilnie analizowane. Po trzecie, pamiętajmy, że w każdej gospodarce istnieją obszary, gdzie robotyzacja i kosztowne modernizacje faktycznie jeszcze długo nie będą miały ekonomicznego sensu. Niemniej 52 proc., w przypadku Polski wskazuje, że mamy tych obszarów stosunkowo dużo.

Jakich zagrożeń dla polskich firm obawia się Pan w krótszym horyzoncie?

Głównie zewnętrznych, w tym potencjalnych skutków np. wojen celnych dla naszych głównych partnerów handlowych. Jeśli jestem polskim eksporterem pracującym na przykład jako poddostawca, dla niemieckiego przemysłu motoryzacyjnego, a to dość popularny scenariusz, to wprowadzenie znacznych ceł amerykańskich na niemieckie samochody byłoby bardzo trudnym scenariuszem. Na szczęście ostatnie doniesienia wskazują, że USA i UE raczej oddalają się od wizji wojny celnej.

Czy są jakieś zjawiska, na które nie znalazł Pan odpowiedzi w ankietach przedsiębiorstw?

Są takie zjawiska, które w przyszłym roku chcemy jeszcze lepiej zbadać. Chodzi o m.in. procesy decyzji cenowych w firmach i szerszy ogląd aktywności inwestycyjnej.

W tych decyzjach cenowych chodzi o…

O to, że w warunkach niskiej inflacji warto zastanowić się, jak jeszcze lepiej analizować procesy zmian cen. W badaniach ankietowych zazwyczaj pyta się o dokonane bądź planowane zmiany cen w miesiącu czy kwartale. Jeśli w gospodarce inflacja jest wysoka, np. w okolicach 8-10 proc. rocznie, to na kwartał „przypada” średnio 2-2,5 proc. wzrostu cen. Podwyżki o takiej skali są przeważnie scentralizowane – podejmuje je właściciel czy zarząd w sposób zauważalny dla różnych interesariuszy firmy. Przy niskiej inflacji te mechanizmy mogą działać odmiennie: w mniejszym stopniu wynikać z założonych strategii czy planów, a w większym – z reakcji na określone zdarzenia; nawet o charakterze lokalnym.

A jak lepiej zbadać inwestycje?

We współczesnej gospodarce pomiar inwestycji może być jeszcze trudniejszy niż ustalenie mechanizmu zmiany cen. Prosty przykład – mamy maszynę, którą obsługuje specjalista i zarabia 5 tys. złotych. Dochodzimy jednak do wniosku, że potrzebujemy wyższej klasy fachowca – np. z umiejętnością programowania – i zatrudniamy go za 20 tys. zł. Koszty firmy rosną o 15 tys. zł, ale tradycyjnie rozumiane nakłady inwestycyjne wynoszą zero – nie ma wzrostu wartości środków trwałych. Okazuje się jednak, że po pół roku, dzięki pracy tego specjalisty, produkcja rośnie dwukrotnie. W rachunku finansowym widać natomiast… wzrost kosztów wynagrodzeń. Tymczasem myśmy poczynili niezłą inwestycję tyle, że w tzw. kapitał ludzki.

Druga nowość – i jednocześnie komplikacja dla analityka – to to, że w coraz większej grupie biznesów obserwujemy duże zmiany ich modeli „od posiadania do używania”. Możemy wypożyczać maszyny czy usługi, często w ramach bardzo elastycznych umów, na krótki czas, w różnych miejscach. Tradycyjne metody analizy tych zjawisk wymagają zatem uzupełnień.

Rozmawiał Marek Pielach