Jeśli o zmarłych należy mówić dobrze lub nie mówić wcale, to w stosunku do Margaret Thatcher ta zasada nie będzie stosowana jeszcze długo. Brytyjska premier również po śmierci pozostaje w oczach rodaków postacią równie kontrowersyjną jak w czasie swoich rządów. Nawet ci, którzy cieszą się z jej śmierci - w wielu miejscach pojawiły się plakaty z obraźliwymi napisami (zdjęcie), przyznają, że w powojennej historii kraju nie było polityka, który odcisnąłby równie duże piętno na ich życiu. Ten wpływ jest wciąż odczuwalny, mimo że od czasu jej odejścia z Downing Street minęły ponad 22 lata, z czego przez 13 rządziła Partia Pracy.
– Niewątpliwym dziedzictwem Thatcher jest sukces gospodarczy, choć stało się to ogromnym kosztem społecznym – mówi DGP David Runciman, profesor nauk politycznych na Uniwersytecie Cambridge. Jednak jeszcze ważniejsze jest to, że przekonanie o przewadze gospodarki rynkowej nad centralnie planowaną weszło do politycznego mainstreamu i nikt tego nie kwestionuje. To, co dziś jest oczywistością, przed Thatcher wcale takie nie było. Większość brytyjskich polityków nie wiedziała, co powoduje inflację, w jaki sposób zarządzać państwowymi przedsiębiorstwami, a jedyną metodą tworzenia nowych miejsc pracy było zwiększanie zatrudnienia w sektorze publicznym. Efekty były aż nadto widoczne – w drugiej połowie lat 70. kraj był sparaliżowany przez protesty (włącznie ze strajkami grabarzy i śmieciarzy), inflacja wynosiła ok. 20 proc. rocznie, w ramach walki z bezrobociem tydzień pracy skrócono do trzech dni, były przerwy w dostawach prądu, połowa szpitali przyjmowała tylko nagłe przypadki, zaś w 1977 r. Londyn musiał ratować się przed bankructwem pożyczką z MFW, co było odbierane jako upokorzenie.
Kuracja, którą zafundowała Brytyjczykom Thatcher – podwyższenie stóp procentowych w celu zdławienia inflacji, obniżenie podatków bezpośrednich i podwyższenie pośrednich, wyprzedaż państwowych przedsiębiorstw, zamykanie nierentownych zakładów czy całych gałęzi przemysłu, liberalizacja rynku pracy – była rewolucyjna. Do tego czasu i w Wielkiej Brytanii, i w całej Europie obowiązywało przekonanie, że państwo musi odgrywać kluczową rolę w gospodarce. Przeniesione w praktykę teorie Austriaka Friedricha Hayeka i Amerykanina Miltona Friedmana zadziałały, choć nie od razu. Początkowo zwiększyło się bezrobocie, recesja się pogłębiła, ale później, przez większość lat 80. i 90., to Wielka Brytania rozwijała się szybciej niż kontynentalna Europa. Do tego doszedł program sprzedaży mieszkań komunalnych po preferencyjnych cenach, z którego skorzystało ok. 2 mln rodzin, i prywatyzacja, w której wyniku liczba Brytyjczyków posiadających akcje firm zwiększyła się z 6 proc. do 25 proc. Istotnym ułatwieniem tej ostatniej kwestii był Big Bang, czyli przeprowadzona w 1986 r. deregulacja rynków finansowych i przejście na elektroniczny system zawierania transakcji na London Stock Exchange, co rozpoczęło bezprecedensowy rozwój City. Dzięki thatcherowskiemu kapitalizmowi Brytyjczycy poczuli siłę swoich pieniędzy i nie chcieli już z tego zrezygnować.
Gdy w 1997 r. Partia Pracy odsuwała od władzy konserwatystów, nie zamierzała renacjonalizować wielkich przedsiębiorstw, co przez lata było fundamentem jej programu, i nie kwestionowała zasad wolnego rynku. Laburzystowski premier Tony Blair często odwoływał się do osiągnięć Thatcher, a Peter Mandelson, członek rządów Blaira i Gordona Browna, w 2002 r. wręcz zadeklarował: „Wszyscy jesteśmy thatcherystami”. Do tej zmiany przyczyniło się złamanie potęgi związków zawodowych. Do lat 80. Partia Pracy była praktycznie politycznym ramieniem związków i żadna jej decyzja programowa nie była podejmowana bez konsultacji z ich liderami. Thatcher uważała, że związkowcy są wielkim problemem brytyjskiej gospodarki, i odmawiała rozmów z nimi. Dla jej przeciwników to jeden z największych jej grzechów, ale gospodarka na zwycięstwie Żelaznej Damy tylko skorzystała. O ile w momencie gdy dochodziła do władzy czy w czasie strajków górniczych w połowie lat 80. straty z tytułu przerw w pracy wynosiły 29 mln dni roboczych rocznie, o tyle obecnie jest to mniej niż milion. Zmniejszyła się też liczebność związków – dziś należy do nich ok. 6 mln pracowników wobec 12 mln w czasach przed Thatcher.
Reklama
Nawet jeśli po wybuchu kryzysu laburzyści pod wodzą Browna poszli trochę w kierunku interwencjonizmu państwowego, nadal pozostawali wiele mil od własnego programu z lat 70. i 80. Podnieśli wprawdzie najwyższą stawkę podatku dochodowego do 50 proc., ale pod koniec lat 70. wynosiła ona 83 proc., pieniędzmi z budżetu ratowano pogrążone w kłopotach finansowych banki, ale nigdy nie było mowy, że na stałe pozostaną w rękach państwa. – Część z tego, co wydarzyło się w latach 80., było słuszne. Słuszne było to, by pozwolić ludziom na wykupienie domów komunalnych. Słuszne było obniżenie stawek podatkowych. I słuszne było zniesienie przynależności do związków jako warunku do przyjęcia do pracy. Te zmiany były słuszne, a my, sprzeciwiając się im, myliliśmy się – mówił jesienią 2011 r. podczas konferencji Partii Pracy jej obecny lider Ed Miliband.
I nie zmienia tej oceny fakt, że po śmierci Thatcher część laburzystów nie omieszkała wyrazić swojej niechęci do niej. Co więcej, jej znaczenie wykracza daleko poza brytyjską scenę polityczną. „Nie tylko zmieniła na dobre naszą gospodarkę w latach 80., ale jej metody były kopiowane w ponad 50 państwach. Thatcheryzm był najbardziej popularną i skuteczną metodą rządzenia w ostatnim ćwierćwieczu XX i na początku XXI w.” – napisał na łamach „The Wall Street Journal” brytyjski historyk Paul Johnson. Jest dziś powszechnie akceptowaną rzeczą, że inflację trzeba trzymać w ryzach, że państwo nie powinno wydawać więcej, niż zarabia, a w ramach walki z kryzysem zadłużeniowym politycy sprzedają państwowe firmy, próbują walczyć ze związkami zawodowymi i liberalizować rynek pracy.
Konsekwencją sukcesu ekonomicznej rewolucji stał się drugi najważniejszy element dziedzictwa Thatcher, czyli przywrócenie silnej pozycji międzynarodowej Wielkiej Brytanii i wiary Brytyjczyków w siebie samych. To, że Zjednoczone Królestwo było mocarstwem atomowym i stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ, dawało złudne wrażenie potęgi. W rzeczywistości cały okres powojenny to pasmo klęsk i upokorzeń: utrata imperium kolonialnego, przegrany politycznie kryzys sueski, francuskie weto wobec członkostwa w EWG, potężny kryzys gospodarczy lat 70. powodowały, że Brytania była państwem słabym. – Gdybym był młodym człowiekiem, wyemigrowałbym – powiedział nawet poprzednik Thatcher na stanowisku premiera James Callaghan. Tak też była postrzegana na zewnątrz. Argentyńska junta – która również potrzebowała wówczas spektakularnego sukcesu – zajęła w 1982 r. Falklandy, bo była przekonana, że Londyn nie będzie w stanie odpowiedzieć. Odparcie argentyńskiej inwazji oraz bliski sojusz z prezydentem USA Ronaldem Reaganem i wspólna twarda zimnowojenna retoryka spowodowały, że Wielka Brytania znów stała się liczącym się graczem na światowej scenie.
Przekładało się to na ekonomiczne decyzje Brytyjczyków. Skoro Wielka Brytania nie była państwem upadłym, to tym mocniej wierzyli w ludowy kapitalizm Thatcher i tym chętniej brali kredyty na zakup nieruchomości czy akcji. Trwającą do dziś spuścizną Żelaznej Damy jest to, że Brytyjczycy ze społeczeństwa apatycznego gospodarczo stali się narodem z aspiracjami – inna rzecz, że głównie materialnymi. Stąd rozwój londyńskiego City. – Z drugiej strony w deregulacji rynków finansowych, szybkim wzroście cen nieruchomości i dużej dostępności kredytów tkwi jedno ze źródeł obecnego kryzysu – zauważa Runciman.
Aspiracje i materializm były też niezbędną podstawą Blairowskiej wizji „cool Britannia”, odświeżenia i unowocześnienia wizerunku kraju, który miał z powrotem stać się centrum stylu, kultury i mody. W niespotykanych wcześniej ilościach zaczął też przyciągać imigrantów z całego świata. Charakterystyczne jest, że nawet w obecnym kryzysie, gdy Wielka Brytania znajduje się na pograniczu trzeciej recesji, wciąż jest krajem, do którego przyjeżdża się szukać pracy, a mimo że rząd Davida Camerona – nawiązując do Thatcher – odchudza państwo, Brytyjczycy nie strajkują i znacznie mniej niż inne narody europejskie protestują przeciw oszczędnościom.
Krytycy Thatcher wskazują, że równie trwałym i odczuwanym do dziś dziedzictwem jej rządów jest zniszczenie lokalnych społeczności w niektórych częściach kraju, doprowadzenie do upadku całych gałęzi przemysłu, jak górnictwo czy przemysł stoczniowy, oraz rzemiosła, a także powiększenie nierówności społecznych między przemysłową północą Anglii a finansowym Londynem i rolniczym południem. Na dodatek bezrobocie w liczbach bezwzględnych nigdy nie spadło poniżej poziomu sprzed objęcia przez nią rządów. To wszystko prawda, ale faktem jest też, że przekształcenie się Wielkiej Brytanii w gospodarkę postindustrialną było nieuniknione. Prędzej czy później kopalnie czy stocznie – nawet dotowane przez państwo – nie wytrzymałyby rodzącej się konkurencji azjatyckiej, a odsuwanie w czasie tych zmian spowodowałoby co najwyżej, że Wielka Brytania pozostawałaby w tyle za kontynentalną Europą.
– Można dyskutować, czy Thatcher we właściwy sposób postąpiła ze związkami zawodowymi. Może trzeba było je reformować, zamiast rozbijać. Można się zastanawiać, co trzeba było zrobić, żeby załagodzić podział między północą a południem kraju. Ale prawda jest taka, że żaden premier nie byłby w stanie uratować brytyjskiego górnictwa – podsumowuje Runciman.