Minister zdrowia siedzi na tykającej bombie. Na jesień protesty zapowiadają przedstawiciele większości zawodów medycznych, od techników i diagnostów laboratoryjnych przez pielęgniarki po lekarzy.

Pierwszym ostrzeżeniem będzie sobotnia manifestacja rezydentów, czyli młodych lekarzy rozpoczynających specjalizację.

Eksperci nie mają wątpliwości, że strajkujące pielęgniarki w Centrum Zdrowia Dziecka otworzyły puszkę Pandory. – Rozgoryczenie jest bardzo duże – przyznaje Piotr Watoła, wiceprzewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy. – W skali jeden do dziesięciu obecny kryzys to mocna ósemka. – Jak nic się nie zmieni, to coś wybuchnie – uważa Dobrawa Biadun, ekspertka z Lewiatana.

G9 (od liczby zawodów) – tak się nazywa porozumienie, które podpisali przedstawiciele pracowników medycznych. Wyjście na ulice przedstawicieli wszystkich tych zawodów byłoby precedensem. – Głośno było o białych miasteczkach pielęgniarek, potem osobno manifestowały poszczególne grupy zawodowe, ale teraz chcemy działać razem – tłumaczy Piotr Watoła z OZZL. Powód protestów? Niskie zarobki i fatalne warunki pracy. – Zarabiamy mniej niż zbieracze truskawek w Anglii – mówi Damian Patecki z Porozumienia Rezydentów, który od kilku miesięcy aktywnie walczy o lepsze warunki pracy dla młodych lekarzy. Ich pensje wynoszą od wielu lat ok. 2 tys. zł na rękę. – Z tego musimy pokrywać koszty wyjazdów i dodatkowych szkoleń. Nie wystarcza na życie – uważa Patecki. Podobnie jest w każdej grupie. Diagności laboratoryjni zarabiają między 1,9 a 2,4 tys. zł brutto. Ratownicy otrzymują od 6 do 35 zł za godzinę pracy.

>>> Czytaj też: Centrum Zdrowia Dziecka w zapaści. Czy uda się je uratować?

Reklama

Ministerstwo Zdrowia ma niewiele czasu na załagodzenie sytuacji. Obecnie toczą się prace nad określeniem płacy minimalnej dla zawodów medycznych. Postulaty są bardzo wyśrubowane – lekarze chcą nawet trzykrotności średniego wynagrodzenia (dla tych z największym stażem), pielęgniarki wstępnie mówiły o dwukrotności, podobnie jak rezydenci. To duża różnica w porównaniu ze stawkami, które obecnie otrzymują.

Problem jest jeden: brak pieniędzy. Ministerstwo Finansów umywa ręce, resort pracy również nie jest chętny do współpracy, a wynagrodzenia lekarzy specjalizujących się na miejscach rezydenckich są akurat finansowane z Funduszu Pracy. Tymczasem przesunięcie pieniędzy na wynagrodzenia z budżetu ministra zdrowia oznacza jedno – zabranie pieniędzy pacjentom.

– Sytuacja jest patowa. Pytanie, czy stać nas na ograniczenie nakładów na leczenie i przekazywanie na płace. A z drugiej strony brak zmian to realna groźba fali protestów – podsumowuje Dobrawa Biadun.

>>> Czytaj też: TTIP groźna dla zdrowia Europejczyków? Umowa z USA doprowadzi do obniżenia standardów